Biorąc pod uwagę, że średnio raz w tygodniu chodzę do teatru, to co powiem, będzie dla niektórych sporym zaskoczeniem – a jednak – Warszawa, kojarzy mi się z kinem, a właściwie z filmem…
Lubię te momenty, kiedy biegając po warszawskich ulicach, słucham muzyki i czuję się jak bohaterka filmu, co tu dużo mówić najczęściej z pogranicza komedii. Być może ma to związek z tym, że większość polskich produkcji kręcona jest w Warszawie, a może z tym, że to właśnie tutaj można spacerować szlakiem ulubionych filmów. Prawdą jest też to, że w Warszawie, w ulubionej restauracji można spotkać na przykład jednego z bohaterów kultowej produkcji i mechanicznie zadać sobie w myślach pytanie: Kiler, to Ciebie jest dwóch? Zdarza się też, że wchodzisz do taksówki, z której właśnie wychodzi Maciej Zakościelny – tego zaszczytu dostąpiła moja koleżanka; mnie natomiast, na przejściu dla pieszych, przy Placu Zbawiciela przepuścił Święty Mikołaj z „Listów do M”. Zawsze to coś, choć gdybym mogła wybierać spośród tych dwóch motoryzacyjnych historii, zdecydowanie wybrałabym epizod z taksówką. Gdy się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Ja mam szczęście i dlatego, jakiś czas temu dostałam w prezencie kilka biletów na Warszawski Międzynarodowy Festiwal Filmowy.
Impreza odbyła się już po raz trzydziesty trzeci, ale ja wzięłam w niej udział po raz pierwszy. Doroczny Festiwal, odbywa się w październiku i od lat niezmiennie cieszy się dużym zainteresowaniem, a to z kolei za sprawą wyświetlanych podczas jego trwania, nieprezentowanych dotąd zarówno polskich jak i zagranicznych produkcji.
W trakcie Warszawskiego Festiwalu Filmowego, obejrzałam dwa filmy. Pierwszym z nich, był argentyński dramat obyczajowy w reżyserii Diego Lermana. Film ukazuje przejmującą historię kobiety, która po stracie dziecka, wyrusza w podróż, aby zaadoptować noworodka. Proces adopcyjny ma się dokonać po części nielegalnie, a dylematy moralne, które towarzyszą głównej bohaterce, są zobrazowane niezwykle sugestywnie. Celowo użyłam tu słowa –zobrazowane – bo film jest wręcz namalowany, niektóre ze zdjęć są czymś w rodzaju dzieła sztuki. To samo zresztą tyczy się muzyki, a właściwie dźwięków – bo już sam trzepot wycieraczek wywołuje gęsią skórkę. Każdy, kto doznał w życiu straty, doświadczy na tym filmie bardzo silnych emocji.
Lubię chodzić do kina, żeby czasem oderwać się od codzienności, toteż chętnie wybrałam się na kolejny festiwalowy film. I tu po raz kolejny przekonałam się, że najlepsze scenariusze pisze życie – choć nie zawsze z happy endem…
Hugo, to poruszająca historia dziadka i wnuka, którego mama nie żyje, a tata przebywa w więzieniu. Historia półsieroty otoczonej opiekuńczą miłością starszego człowieka. Film, a właściwie dokument, w urzekający sposób pokazuje jak niewiele trzeba, aby obdarzyć kogoś prawdziwym uczuciem i jak wiele jest się w stanie poświęcić dla miłości. Będąc obserwatorem, bo przecież trudno nazwać siebie widzem, kiedy patrzy się na czyjeś życie, nie sposób nie ulec wzruszeniu i refleksji, że aby kogoś wychować, wystarczy kochać… Być może właśnie dlatego, po obejrzeniu każdego z tych filmów, chcąc nie chcąc, wróciły wspomnienia z mojego dzieciństwa, niczym filmowe stopklatki – a w nich dwie postaci: moja ukochana Mama i najdroższy Dziadek. I ta miłość, którą mnie obdarzyli, której mnie nauczyli. Nie każdy ma tyle szczęścia. Dobrze, że kino coraz częściej staje się życiowe, a mniej filmowe.
Nie da się ukryć, że oba opisane przeze mnie filmy, łączy wspólny mianownik – pragnienie miłości, które każdy z nas przecież w sobie nosi. Leszek Kołakowski powiedział kiedyś, że w miłości ważniejsze od tego, że jesteśmy kochani jest to, że mamy kogo kochać, bo miłość jest wartością samą w sobie i tylko ona potrafi uszczęśliwić. Piękne słowa, które pokazują, że miłość abstrahuje od egoizmu…
Starożytni, doświadczali katharsis w antycznym teatrze. Kontemplując mądrość, która wybrzmiała w obydwu obejrzanych przeze mnie filmach, dopiero dziś zdałam sobie sprawę z tego, że po oczyszczenie o wiele częściej i chętniej chodzę do kina, niż do teatru. A potem z tego kina wychodzę i nucę sobie: Mam cichy dom, mam dobry dom, mam życie tak, jak w kinie…