Warszawa – miasto, w którym możesz poczuć smak Neapolu

W telewizji śniadaniowej, na którą zerkałam jednym okiem, szykując się do pracy, dziewczyna pochylała się właśnie nad przygotowywaną przez siebie pizzą. W pewnym momencie, westchnęła z namaszczeniem, po czym z czarującym uśmiechem spojrzała w okienko kamery. Proszę państwa – rzekła ona – zaręczam, że nie chcielibyście poczuć tego zapachu, bo gdybyście go poczuli, to zapragnęlibyście czym prędzej zjeść tę pizzę w całości i nie zawahalibyście się poprosić o dokładkę.
Po cichu przyznałam jej rację, jednak było już za późno – do mózgu zdążyła dotrzeć informacja, że pokarm jest blisko, na wyciągnięcie ręki. Bogu dzięki, perspektywa zjedzenia pizzy była tego dnia tylko trochę odroczona w czasie. Byle do wieczoru – powiedziałam sama do siebie i sięgnęłam do szafy po sukienkę w kolorze świeżej bazylii. Spojrzałam na zegarek i uznałam, że to najwyższy czas aby ruszyć do pracy, ale wciąż jeszcze za wcześnie, żeby zarezerwować stolik na ten wyjątkowy, świąteczny wieczór.

Międzynarodowy Dzień Pizzy obchodzę z upodobaniem od kilku lat. Jednak dopiero niedawno odkryłam miejsce, w którym pizza smakuje prawie tak dobrze, jak ta, którą jadłam nieraz, studiując w Neapolu. Prawie, bo receptura tamtejszego specjału jest pilnie strzeżona i nie wychodzi poza granice miasta. Ten, kto był w Neapolu doskonale wie o czym mówię. Wszyscy, którzy tęsknią za smakiem tej jedynej i bezkonkurencyjnej pizzy nie zawiodą się przekraczając podwoje iście włoskiego lokalu przyklejonego do tylnej ściany Starej Ochoty.

Mówiąc o niebie, zazwyczaj mamy na myśli górne przestrzenie rzeczywistości, w tym przypadku do kulinarnego raju wiodą schody, którymi kierujemy się w dół. Nagle, orientujemy się, że wnętrze, w którym się znaleźliśmy jest niezwykle kameralne. Z głośników dobiega klimatyczna, włoska muzyka, a całość łudząco przypomina miejsca, które są nam dobrze znane – jeśli nie z pobytu we Włoszech, to z pewnością z „Rzymskich Wakacji”. Istotnie, lokal jest na tyle fotogeniczny, że z powodzeniem mógłby posłużyć za scenerię do niejednego filmu. Intuicyjnie, przychodzi na myśl komedia romantyczna, gdyż jak twierdzą wtajemniczeni pizza jest niezwykle romantyczna… 

Wybiło południe, dlatego biorę do ręki telefon i cierpliwie czekam na połączenie. Zajęte. „Cierpliwość ma gorzki smak, ale jej owoce są słodkie”, dlatego dzwonię ponownie. Niestety – słyszę po drugiej stronie – nie praktykujemy rezerwacji… Nie dając jednak za wygraną, pytam uprzejmie: jakie jest prawdopodobieństwo, że uda mi się wejść do środka? -Obawiam się, że niewielkie…
Ci, którzy znają mnie lepiej, doskonale wiedzą, że potrafię czyhać w przeróżnych kolejkach w nadziei, że stanie się coś zupełnie nieprzewidzianego i zaskakującego – dającego wyraz sentencji: „ostatni będą pierwszymi”. Tym razem, chciałam jednak mieć pewność, że uda mi się zjeść pizzę i uczcić jej święto należycie. Nie myśląc zbyt długo, zadzwoniłam pod inny sprawdzony adres, który swą nazwą nawiązuje do ulicy przecinającej Neapol na pół.
Zaledwie kilka godzin później, utwierdziłam się w przekonaniu, że była to słuszna decyzja. Po okazaniu certyfikatu usiadłam przy stoliku, spojrzałam w kartę i stało się jasne, że wieczór będzie nie tylko dobry, ale i pyszny. Truflowa pizza, poddająca się prawu ciążenia, zwanego powszechnie grawitacją, domowe wino, wyborne Towarzystwo. Doprawdy, czego chcieć więcej? 
W pewnym momencie, do osób zajmujących sąsiedni stolik przysiadła się dziewczyna -dość głośna, ekspresyjna. Jej obecność zaczęła mi doskwierać … Szybko przywołałam się jednak do porządku. Ile to razy, ostatnimi czasy brakowało mi tego gwaru? Jak bardzo za tym tęskniłam?


Kiedy poznaje się Warszawę zmysłem smaku, to często można odnieść wrażenie, że mieszka się w najlepszym miejscu na świecie. Być może, po prostu niezwykle smakowitym – to, co najlepsze może być przecież wszędzie tam, gdzie akurat się znajdujemy i tam, gdzie chcemy aby było najlepiej. Wszystko jest kwestią odpowiednich ingrediencji…


Ciekawe, że przepis na udany wieczór i na dobre, szczęśliwe życie jest stosunkowo prosty, trzeba jednak wykonać go umiejętnie, z dużą dozą uważności. Tak, jak tworzy się pizzę. Warto uczyć się od Włochów tej właśnie prostoty, która daje najprawdziwszą, życiodajną radość. Taką, która karmi zmysły. Ktoś powie: ale oni przecież mają słońce, im jest łatwiej. Możliwe, tyle że wtedy, kiedy słońce chowa się za chmurami pozostaje drugi człowiek, który może rozpromienić nam dzień i siąść z nami do stołu, po to, aby wspólnie celebrować czas, który trwa… Międzynarodowy Dzień Pizzy jest jedynie pretekstem, okazji jest znacznie więcej. A zatem kosztujmy życie – kawałek, po kawałku i kroczmy Warszawą szlakiem tego, co najlepsze! 

Buon appetito 

Warszawa – miasto, w którym możesz poczuć klimat przedmieścia

„To był maj, pachniała Saska Kępa” – tyle że akcja miała miejsce na Mokotowie i nie pachniało, tylko padało – rzęsiście, obficie, jak z cebra i jak na złość, zważywszy na okoliczności – pierwszy wolny dzień od dawna…

Kiedy straciłam już nadzieję na to, że uda mi się zrealizować wcześniej poczynione plany – nagle – wyszło słońce, które swoimi życiodajnymi promieniami rozświetliło całą dzielnicę. Zaledwie piętnaście minut później jechałam ścieżką rowerową, którą aż do Pola Mokotowskiego miałam na wyłączność. Przejechałam przez park i włączyłam GPS, ponieważ nie byłam pewna, która droga okaże się najkrótsza. Tymczasem, zależało mi na tym, aby dotrzeć na warszawskie Jelonki możliwie jak najszybciej, jeszcze zanim zajdzie słońce. 

Część trasy wiodła drogami, którymi zwykle przemieszczam się do pracy, dopiero na wysokości Warsaw Spire skręciłam w lewo, kierując się w znane mi skądinąd rejony Pracowni Cukierniczej Zagoździńskich. Jadąc zgodnie ze wskazówkami satelitarnymi mijałam kolejne stacje drugiej linii metra, które w znacznym stopniu ułatwiają dotarcie  w te rejony Warszawy, z różnych części miasta. Po raz kolejny udokumentowałam się w przekonaniu, że za sprawą licznych ścieżek rower jest tutaj równie skutecznym środkiem transportu. Na miejsce dotarłam w niecałą godzinę i trzeba przyznać, że nie mogłam trafić lepiej. 

Znajdując się nieopodal centrum miasta, poczułam się tak, jakbym była w zupełnie innym świecie. Istotnie, Osiedle Przyjaźń, przynależne dziś dzielnicy Bemowo, powstało na terenach dawnej wsi Jelonki, która została przyłączona do Warszawy w 1951 roku. Mimo że osiedle powstało z myślą o budowniczych Pałacu Kultury i Nauki, czułam się, jak mickiewiczowska Zosia, która przechadza się wśród poszczególnych posiadłości dworu. Tym, co przyciąga spojrzenie są kolory – intensywne, wręcz impresjonistyczne. Soczysta zieleń spotyka się tu z niebiańskim błękitem, gdzieniegdzie z czerwienią i śmietanową bielą. Kameralne ogródki sąsiadujące z każdą posesją tworzą sielankowy nastrój, sprzyjający relaksowi.

W pewnym momencie zeszłam z roweru i prowadziłam go wzdłuż tutejszych, dość wąskich ścieżek, którymi tylko od czasu do czasu przejeżdżało auto – z pewnością własność jednego z Tubylców. Przechodząc obok kolejnych domów zastanawiałam się, czy Mieszkańcy okolicznych posesji czują się tutaj jak u siebie, tworząc coś w rodzaju „miejskiej wioski”, czy może jednak doskwiera im klimat swego rodzaju „skansenu”, „muzeum”, które jest świetnym pretekstem do tego, aby pozwiedzać i wybrać się tutaj na wycieczkę…

Korciło mnie, aby przekroczyć furtkę, zajrzeć przez okno do środka, usłyszeć rozmowy…  Trudno powiedzieć, czy powstrzymało mnie przed tym dobre wychowanie, czy też pilnujące prywatności Mieszkańców dostojne psy… 

Jedno jest pewne, współcześnie budynki wielorodzinne pełnią tutaj funkcję studenckich hacjend, natomiast domy jednorodzinne przynależą pracownikom naukowym i ich rodzinom. Inteligencki charakter podkreśla  Biblioteka Publiczna, Stowarzyszenie Przyjaźń PS zajmujące się animacją kultury, jak również Stowarzyszenie Mieszkańców Osiedla Profesorskiego. Pośrodku usytuowany jest także budynek klubu Karuzela, który swego czasu był miejscem spotkań braci studenckiej.

Ten niezwykle plastyczny teren, z powodzeniem może posłużyć za przestrzeń pod niejeden film lub serial. W tym nieco „odrealnionym” świecie bez trudu można poczuć się, jak na urlopie, zastygnąć w błogim relaksie, uciec choć na moment od rutynowej codzienności. Zresztą, jest to idealna destynacja dla Tych, którzy nieustannie marzą o tym, aby rzucić wszystko i pojechać w Bieszczady, tyle że koniec końców wolą jednak zostać w Warszawie… 

Enklawa ciszy i spokoju – takie właśnie jest to pomalowane barwnymi farbami osiedle, które aż prosi się o to, aby odwiedzać je o każdej porze roku i napawać się wyjątkową atmosferę tego jedynego w swoim rodzaju miejsca…

Warszawa – miasto, które odwiedził Vincent van Gogh

„Drogi Theo…

Rano malowałem kwitnące śliwy, ale zerwał się okropny wiatr. Nigdy nic takiego nie widziałem. Hulał wiatr, a w przerwach świeciło słońce, w którym mieniły się wszystkie kwiaty śliwy. To było wspaniałe.”

Ten fragment poruszył we mnie kilka „czułych strun” i był refleksją nad tym, jak bardzo bliski jest mi ten Człowiek. Wzruszyłam się i jeszcze tego samego wieczoru wsłuchałam w te słowa po raz kolejny…

Miałam siedemnaście lat, kiedy po raz pierwszy i jak dotąd ostatni zwiedzałam paryskie Musée d’ Orsay. Choć jest to królestwo impresjonistycznej myśli malarskiej, to sytuacja, w której się znalazłam miała dość surrealistyczny charakter. Pamiętam, że razem z moją Koleżanką z klasy „biegałyśmy” po muzeum, jak posolone, próbując wykazać się detektywistycznymi umiejętnościami i znaleźć sprawcę kradzieży portfela, którego nieobecność w swojej torebce moja Koleżanka odnotowała już przy jednej z pierwszych ekspozycji. Złodzieja, który okazał się szkolnym kleptomanem, a właściwie kleptomanką szybko udało się zidentyfikować, jednak prowadzone przez nas śledztwo pochłonęło większość czasu przeznaczonego na zwiedzanie. Efektem tego, zamiast kontemplować  dzieła sztuki, jedynie rzucałyśmy na nie okiem -pobieżnie i bez namysłu. Próbowałam, choć przez chwilę skupić uwagę na tym, co było dla mnie najistotniejsze – na obrazach Vincenta van Gogha. Już wtedy, wcielając w życie kadrowy sposób postrzegania rzeczywistości starałam się chłonąć przekaz płynący z poszczególnych dzieł Mistrza.

Przy jednym z nich zatrzymałam się na dłużej, a po powrocie do domu poprosiłam Rodziców o sprezentowanie na osiemnaste urodziny jego wiernej kopii… Reprodukcja Sypialni w Arles, zwana niekiedy „Niebieskim pokojem” nie przyjechała ze mną do Warszawy, jednak żywe wspomnienia licealnej wycieczki do Paryża powróciły niedawno, kiedy to po raz kolejny multimedialna wystawa van Gogha zagościła w warszawskim centrum EXPO. Kiedy osiem lat temu wystawioną ją pierwszy raz, nie udało mi się dotrzeć do celu. Wystawa skończyła się zanim zdążyłam ustalić, gdzie jest wystawiana. W tym roku dojazd na miejsce okazał się prostszy niż przypuszczałam. Hala EXPO mieszcząca się na peryferiach miasta jest relatywnie dobrze skomunikowana, co nie zmienia faktu, że gdyby nie ulokowane gdzieniegdzie banery informacyjne ciężko byłoby odnaleźć prawidłową drogę do celu. Na miejsce dotarłam wśród opadających dostojnie płatków śniegu, które były subtelnym nawiązaniem do tego, co za chwile miało ukazać się moim oczom – migotliwych obrazów. Obrazy, które dosłownie płynęły  przez rozległe ściany pomieszczenia, uzupełnione adekwatną, niezwykle nastrojową muzyką potęgowały sugestywne wrażenie, że znajdujemy się już w innym świecie – rzeczywistości, będącej bez wątpienia artystyczną wizją van Gogha.

Jak mantra, powróciło starożytne westchnienie: non omnis morial… Trudno  ocenić, czy Horacy wypowiadając te słowa w jednym ze swoich wierszy mógł przypuszczać, że staną się aż tak prorocze, trafne. Myślę tu nie tylko, o brawurowym wykorzystaniu nowoczesnych technologii, które połączyły klasyczne postrzeganie sztuki z efektami umożliwiającymi sensoryczne odczytanie dzieł Artysty. Myślę o tym przede wszystkim w kontekście Człowieka, który przez większość swojego życia, poszukiwał drogi, swojego powołania i wspierany przez ukochanego Brata nie tracił nadziei, że Jego obrazy nie tylko ujrzą światło dzienne, ale z czasem staną się również drogocenne…

Tego wszystkiego dowiadujemy się z odczytywanych przez Roberta Gulaczyka fragmentów listów van Gogha do Theo. Treść tych listów współgra z roztaczanym przed nami, sensualnym spektaklem, w którym główne role grają obrazy. Dzięki poszczególnym fragmentom, znacznie lepiej poznajemy Artystę, czujemy się niejako zaproszeni do świata, w którym przyszło mu żyć i tworzyć.

Istotnie, raz po raz przekonujemy się, że sztuka jest ponadczasowa i pozwala na nieustanne trwanie w świadomości ludzi na przestrzeni dziejów. Tymczasem, malarstwo van Gogha dosłownie „ożywa” na naszych oczach. Rozmieszczenie obrazów na wielkoformatowych płótnach i okalających wnętrze ścianach sprawia, że jesteśmy  „zanurzeni” w rzeczywistość namalowaną ręką Vincenta. I tak, próbując nadążyć za snującymi się po niebie gwiazdami, czujemy się zupełnie tak, jakbyśmy stojąc w oknie swojego pokoju przypatrywali się „Gwiaździstej nocy nad Rodanem”. Obserwując „Taras kawiarni w nocy”, reflektujący soczyste światło księżyca, mamy wrażenie, że jesteśmy jednym z gości, do których już za moment podejdzie kelner z karafką wina. Kontemplując „Kwitnący Migdałowiec” współodczuwamy szczęście, które towarzyszyło malarzowi w procesie twórczym. Jednym słowem dzieje się z nami to, co było głównym założeniem tego wspaniałego Artysty, niejako Jego przesłaniem – skupienie, trwanie w uważności i zachwyt wobec otaczającej rzeczywistości.

W jednym z Jego listów do Brata czytamy: „powinieneś odkrywać piękno wszędzie, gdzie tylko można. Większość ludzi w ogóle nie dostrzega piękna. Rób częste wycieczki i kochaj przyrodę. Tylko w ten sposób da się czegoś nauczyć i zrozumieć sztukę lepiej. Malarze kochają przyrodę i uczą nas, jak należy na nią patrzeć”. Istotnie, malarstwo Van Gogha jest cenną lekcją. W czasach, w których tak wiele spraw odwraca naszą uwagę od tego co ważne, Jego twórczość wskazuje kierunek, którym powinniśmy podążać, czując niezwykłą wdzięczność wobec tego całego piękna, które nas otacza, a obok którego tak często przechodźmy bezrefleksyjnie i niepostrzeżenie… Tymczasem, jak powiedział sam Vincent: „dobra strona zjawisk istnieje zawsze, jeśli tylko chce się ją dostrzec”. A zatem chciejmy i dostrzegajmy…

Warszawa, miasto na które mam ochotę

W każdej relacji, również tej z miastem, jest taki moment, kiedy wydaje Ci się, że sporo już wiesz i stosunkowo niewiele jest w stanie Cię zaskoczyć. Z jednej strony to dobrze, bo nie czujesz się obco, jesteś u siebie, znasz teren.

Z drugiej strony, może tak być, że przestajesz spoglądać na otaczającą Cię rzeczywistość z perspektywy turysty, czyli tego, który jest do tego stopnia oczarowany tym, na co spogląda, że nieustannie ma przy sobie aparat fotograficzny…

Kadrowy sposób postrzegania rzeczywistości, tak bardzo mi bliski, nie bez związku z towarzyszącymi nam od dawna okolicznościami zszedł na drugi plan i ustąpił miejsca rutynie. Intuicyjnie zaczęłam poszukiwać nowych przestrzeni – takich, które wpuszczą powietrze w usystematyzowaną codzienność. Wiedziałam jednak, że nie odnajdę ich na Rynku Starego Miasta, na Krakowskim Przedmieściu, ani nawet na Nowym Świecie. Wsiadłam na rower, wiernego druha moich miejskich podróży i ruszyłam przed siebie. Warszawa jest niezwykle przyjaznym miastem dla rowerzystów, dlatego jadąc ścieżką rowerową wzdłuż Wołoskiej, już po kilku minutach przejechałam przez Pole Mokotowskie i dotarłam do zabudowy Starej Ochoty. To właśnie na tę dzielnicę spoglądałam ukradkiem z okien taksówek, którymi przemieszczałam się po mieście. Niejednokrotnie, wtedy, kiedy mieszkałam jeszcze na Elektoralnej, korciło mnie aby wybrać się tu na spacer, nigdy jednak nie było mi „po drodze”. Tymczasem, wpatrywałam się w tabliczkę z nazwą ulicy, która swego czasu bardzo mnie zaciekawiła. Ulica Lekarska mieści się na styku dwóch rozległych miejskich arterii, jednak dzięki swojemu położeniu jest skutecznie ukryta przed warszawskim zgiełkiem. Nietrudno dojść do prawidłowego wniosku, że niegdyś mieszkało tutaj wielu lekarzy, a kojąca atmosfera tej uliczki w dalszym ciągu może mieć zbawienny wpływ na zdrowie, przede wszystkim to psychiczne. Krocząc po Lekarskiej nie sposób oprzeć się wrażeniu, że przemieściło się w czasie. Dzieje się tak zapewne za sprawą architektury, utrzymanej w dość charakterystycznym dla dwudziestolecia międzywojennego „stylu narodowym”, ale także dzięki ciszy, tak typowej dla tego miejsca, choć przecież paradoksalnej, biorąc pod uwagę, że znajdujemy się nieopodal centrum Warszawy. Nie da się ukryć, że są takie miejsca, które niosą za sobą tak duży ładunek emocjonalny, że w pewnym sensie przyciągają jak magnes. Moje spojrzenie przyciągnął jeden z segmentów. Nie wiedziałam, z czym wiąże się historia tego konkretnego adresu, dopóki nie opowiedziała mi jej moja Przyjaciółka. To właśnie tu, na Lekarskiej 9 w 1944 Irena Sendlerowa i Jadwiga Piotrowska zakopały kartotekę referatu dziecięcego Rady Pomocy Żydom – tak zwanej Żegoty. Podobno, jabłonka pod którą dokument został ukryty rośnie po dziś dzień. Tego nie wiem, ale jedno jest pewne, nie da się przejść obok tego domu obojętnie, co jest zresztą czytelnym i dość znamiennym dowodem na to, że duch tego miasta wciąż jest żywy, namacalny i właściwie wystarczy zejść na moment z „utartego szlaku”, aby lepiej zrozumieć Warszawę.

Chciałam zatrzymać się na dłużej, choć ulica jest dość krótka, jednak ciekawość poznania reszty dzielnicy okazała się znacznie silniejsza. Skręciłam w Filtrową z zamiarem dojechania tą ulicą aż do Placu Narutowicza, po drodze miałam jednak kilka przystanków. Pierwszy raz hamulec wcisnęłam już na wysokości Sędziowskiej, dalej odkryłam Prokuratorską, Adwokacką, Prezydencką, Trybunalską i jedną z najciekawszych, bo najwęższych ulic – Aplikancką. Całość przypominała dzielnicę znaną z innego miasta i rozmaitych filmów – kolorowe i bajeczne Notting Hill.

Z zachwytem rozglądałam się wokoło mając nadzieję, że przypadkiem uda mi się dojrzeć przechadzającego się nieopodal Hugh Granta, to jednak nie ta bajka… Łaskawie, również tym razem rzeczywistość okazała się o wiele ciekawsza. Mijając ogród jordanowski, w którym rzekomo bawiły się dzieci Piłsudskiego przejechałam obok warszawskich Filtrów (tych samych, w których pracowała Magda Karwowska w Czterdziestolatku) i dotarłam do celu. Moim oczom ukazała się jedna z dwóch najpiękniejszych staro-ochociańskich ulic – ulica Mianowskiego. Uwagę przykuwają tu misternie wykończone, neoklasycystyczne, dwupiętrowe bliźniacze segmenty. Swego rodzaju tajemniczości dodają ogródki, wtrącone na tyłach łukowej zabudowy, które są wizualnym dowodem na to, że dzielnica powstała, jako przedwojenne MIASTO – OGRÓD, stworzone według projektu Ebenezera Howarda. Podobne rozwiązania są mi dobrze znane ze śląskich dzielnic – Giszowca i Nikiszowca, dlatego z sentymentem rozglądam się po okolicy i żałuję, że nie mogę bezkarnie wejść do tutejszych podwórek zarezerwowanych jedynie dla mieszkańców posiadających klucz dostępu. Uwagę przykuwają przedwojenne ogrodzenia i bramy, ale także dbałość o porządek i detale, którymi niezależnie od pory roku są chociażby kwiaty zuchwale zdobiące balkony i parapety poszczególnych mieszkań.

Po chwili wjeżdżam w ulicę Akademicką i jakby intuicyjnie skręcam w sąsiadującą z nią przecznicę – piękną i majestatyczną ulicę Mochnackiego. Kiedy spoglądam przed siebie, próbując ogarnąć wzrokiem jak najszerszą perspektywę ogarnia mnie zachwyt. Czuję wdzięczność – wobec dostępności piękna, które mnie otacza i kiedy myślę, że tego wieczoru nie zaskoczy mnie już nic więcej -nagle- widzę BISTRO, oświetlone ciepłym, złotym światłem. Na zewnątrz rozstawiono marmurowe stoliki osłonięte kremowymi parasolami, przy jednym z nich siedzi ON – mój ulubiony warszawski restaurator, który gotuje „prawie” tak dobrze, jak moja Siostra i wydaje się oczywiste, że skoro On spożywa tutaj swój podwieczorek, to trzeba będzie niebawem odwiedzić to miejsce.

Nie czekam długo i w bistro La Buvette zjawiam się raptem kilka dni później. Często wracam również na Ochotę, stale odkrywając nowe miejsca i zakamarki. Wielokrotnie, bez związku z porą roku i pogodą przyjeżdżam tutaj na „rowerowy spacer”.

Moja Warszawa – po raz kolejny mnie zaskoczyła. Wtedy, kiedy potrzebowałam udać się poza „zdeptane” i poznane dzielnice miasta, pokazała mi swoje nowe, zaskakujące oblicze. Mam świadomość tego, że wciąż jeszcze wiele jest do odkrycia i dopóki tak będzie, to moja przygoda z tym miastem będzie inspirująca. Kiedy myślę o Warszawie, nieustannie wyłania mi się niezwykle rozmaity krajobraz. Można tutaj odnaleźć Paryż, poczuć się jak w Londynie, ale nade wszystko można po prostu zakochać się w Warszawie, tak pięknej i różnorodnej, jak najbliższy Człowiek.

Warszawa – miasto, w którym nadzieja ma kolor żoliborski

O tym, jak działa ludzki mózg przekonujemy się jeszcze będąc dziećmi, najczęściej pięcioletnimi, kiedy to ucząc się jeździć na rowerze, ochoczo gnamy przez osiedlowy deptak, aż do momentu, w którym to obejrzymy się za siebie i zobaczymy, że Tata nie trzyma nas już za siodełko. Wówczas – jedynie z małymi wyjątkami, co odważniejszych spośród nas- upadamy z hukiem na ziemię, rysując przy tym rower, unicestwiając dzwoneczek, nabijając gigantyczne siniaki i dziękować Bogu nie rozbijając głowy, mimo braku kasku, który zwłaszcza na początku lat dziewięćdziesiątych był elementem wystroju jedynie profesjonalnych sportowców, a nie kilkuletnich rowerzystów…

Właśnie wtedy uświadamiamy sobie jak wiele zależy od tego co w danym momencie myślimy… W naszym dorosłym życiu natomiast, kluczowy wydaje się moment, w którym zdajemy sobie sprawę, jak wiele zależy od tego, w jaki sposób postrzegamy rzeczywistość. Co ciekawe, w każdej sytuacji można postrzegać ją w dwójnasób – cytując Klasyka: optymistycznie i pesymistycznie – wybór należy do nas.

Niebawem minie rok od czasu, kiedy w Polsce, w związku z pandemią zaczął obowiązywać chwilowy zakaz przemieszczania. Co do zasady usprawiedliwieniem dla wyjścia z domu były zakupy jedynie niezbędnych produktów, a także droga do pracy i z powrotem. Pamiętam, że żyjąc wówczas w absolutnej izolacji, raptem kilka miesięcy po przeprowadzce ze Śródmieścia na górny Mokotów zastanawiałam się, czy aby nie lepiej było wyjechać na Śląsk. Warszawa w niczym nie przypominała mi już tego miasta, którym była dla mnie przed „covidem”. Są w Polsce małe miejscowości, w których nie ma kin, teatrów, restauracji, ani nawet kawiarni. Nagle dotarło do mnie, że mieszkam w jednej z nich – tyle że znacznie większej. Ile to razy pisałam o tym, że Warszawa to jedyne takie miejsce w Polsce, które tętni życiem do tego stopnia, że pełni funkcję „respiratora” – pobudza do życia, daje nadzieję, stwarza możliwości każdemu, bez wyjątku. Tymczasem zupełnie niespodziewanie stała się dla mnie miejscem bez perspektyw. Pomiędzy jednym, a drugim odcinkiem Seksu w Wielkim Mieście, przypomniałam sobie jedną z moich ulubionych scen, w której główna bohaterka mówi do swojej przyjaciółki:
przestań narzekać, bo przegapisz! Jakby na nowo usłyszałam sens tej wypowiedzi i zrozumiałam, że w gruncie rzeczy mam dwa wyjścia: wejść na terytoria, od których do tej pory, niezależnie od okoliczności starałam trzymać się z daleka, albo wręcz przeciwnie – poszukać w tej, nietypowej sytuacji przestrzeni dla siebie. Takiej przestrzeni, która da mi poczucie wolności i nadziei. Wybrałam drugi wariant i założyłam wygodne buty. Obiecałam sobie, że tego dnia wrócę do domu inną drogą.

Już wcześniej, z okna miejskiego autobusu, po wielokroć spoglądałam w kierunku placu otoczonego rzędem półkolistych zabudowań. Postanowiłam zobaczyć go z bliska. Prawdę powiedziawszy, stojąc na środku owalnego skweru byłam przekonana, że znajduję się w centrum Placu Słonecznego, o którym słyszałam nie raz. Sugestywne wrażenie potęgowały promienie słońca, które z prawdziwie wiosenną śmiałością buszowały w najlepsze pomiędzy koronami drzew. Z błędu wyprowadziła mnie dopiero miejska tabliczka, w kolorze portugalskiego azulejos informująca o tym, że dotarłam na Plac Dionizego Henkla. Rzecz jasna zdawałam sobie sprawę z tego kim był patron miejsca, jednak nie miałam zielonego pojęcia o tym, że plac, na którym stoję, jest jednym z najmniejszych na Żoliborzu. Pamiętam, że wpatrując się w kremowe budynki zwieńczone ceglanymi dachami, otoczone zewsząd zieloną roślinnością na powrót poczułam klimat tego miasta. Nie wiem, czy bardziej za sprawą architektury, czy kameralnej atmosfery powracałam tu systematycznie.

W pewnym momencie, moja Znajoma trzymając w ręku lody z pobliskiej cukierni powiedziała mi, że jeśli podoba mi się na Henkla, to koniecznie powinnam wybrać się na Wieniawskiego. Pokrótce wyjaśniła mi w jaki sposób mogę się tam dostać i zrobiła to na tyle skutecznie, że pojawiłam się tam jeszcze tego samego dnia. Idąc aleją Wojska Polskiego w kierunku Placu Inwalidów czułam, że jestem już blisko. Nagle zorientowałam się, że przechodzę obok ulicy, o której nikt mi wcześniej nie wspominał. Skręciłam w lewo i weszłam w Brodzińskiego. Poczułam się trochę, jak w bajce, ale nie dlatego, że to co zobaczyłam było nierzeczywiste, ale dlatego, że było odmienne. Zupełnie tak, jakbym nagle znalazła się w innym mieście, może nawet kraju – w Toskanii, w Prowansji?

Idąc przed siebie wzdłuż zmyślnej zabudowy dotarłam do ulicy Niegolewskiego, która w konsekwencji krzyżuje się z Wieniawskiego. Z całą pewnością nie ma w Warszawie piękniejszej przecznicy niż ta. Jeśli ktokolwiek z Was wygra miliony w totolotka i będzie zastanawiać się co zrobić z główną wygraną, powinien odwiedzić to miejsce i czym prędzej kupić tutaj mieszkanie…

Dom to jednak nie same ściany, nie wystarczy nawet najpiękniejsza zabudowa… Najważniejsi są ludzie. Tutaj mieszkają wyjątkowi – otwarci i życzliwi. Czasem mówią z uśmiechem „dzień dobry” choć widzą Cię po raz pierwszy. Wtedy lubię wyobrażać sobie, że mieszkam tu, a dwa domy dalej mieszkają moi najbliżsi, że za płotem jest moja Siostra i biegają nasze psy, i że dzieci się śmieją, i na nowo widzę tę Warszawę, za którą tak bardzo tęsknię – która tętni życiem, hałasuje radością, szczerzy się uśmiechem i wierzę, że to miasto jeszcze zakwitnie na nowo i że będzie zielono. Bo zieleń to kolor Żoliborza i życiodajnej nadziei.

Dla Magdaleny, mojej Siostry
W dniu urodzin… 🙂

Warszawa – miasto, które zostało w domu

Jest taki moment, tuż po przeprowadzce do nowego mieszkania, kiedy we własnym domu jest Ci tak dobrze, że chciałbyś w nim być cały czas. Snujesz wtedy rozmaite plany. Leniwe poranki przedłużają się aż do południa. Wychodzisz z domu, wsiadasz do metra i wśród tłumu warszawiaków przedostajesz się na Plac Zbawiciela, aby tam, razem z Przyjaciółmi zjeść królewskie śniadanie. Oczyma wyobraźni widzisz dobrze schłodzone musujące francuskie wino, kilka maślanych rogali, słoiczki konfitur i czekolad. Siedzisz na zewnątrz, przy jednym z okrągłych marmurowych stolików, na plecionym z wikliny krześle. Patrzysz na miasto, które traktujesz jak swój dom. Słuchasz jego odgłosów: tramwajów, klaksonów zniecierpliwionych korkami kierowców, śmiechów dzieci, które wracają ze szkoły… A potem idziesz do Łazienek Królewskich na krótki spacer, bo chcesz jak najszybciej znów znaleźć się we własnym domu. Nagle, twoje marzenie spełnia się w zaskakujący i dość przewrotny sposób. I nic już nie jest takie, jakie było przedtem…

Pewien, skądinąd mój ulubiony, dziennikarz Polskiego Radia Katowice, powiedział kiedyś, że jednym z wyznaczników szczęścia, jest godzina, o której pijemy pierwszą poranną kawę. Znamienne, że o tych słowach przypomniałam sobie całkiem niedawno, kiedy w okolicach południa nastawiając ekspres usłyszałam w radiu głos innego dziennikarza, który
mówił o tym, że w najbliższy weekend pogoda w Warszawie będzie idealna, aby wybrać się na krótki spacer na balkon lub własny ogródek. Brzmi absurdalnie? Okazuje się, że jedynie wtedy, kiedy nie masz balkonu ani ogródka. W przeciwnym wypadku, w ogóle Cię to nie dziwi… Moja kochana Warszawa, podobnie jak cała Polska walcząc z niedostrzegalnym bez mikroskopu patogenem została w domu. Tak musi być i tak jest dobrze. Oczywiście, nie wszyscy to rozumieją, są i tacy, którzy całymi rodzinami przyjeżdżają do Lasu Kabackiego i sprawiają, że ruch jest tam większy niż na Marszałkowskiej, ale nie o nich jest ten post. Większość z nas została w swoich domach – pro publico bono. Ja także…

Wyłączyłam radio, usiadłam z kawą na balkonie i pomyślałam, że mam dwa wyjścia. Albo załamać się w poczuciu całkowitej bezradności, albo podejść do tego zadaniowo i skupić się na plusach, które niewątpliwie ma każda sytuacja, w której znajduje się człowiek. Wybrałam drugie rozwiązanie i natychmiast wzięłam się za porządki.

Jeszcze przed „koronawirusem” stałam się wierną fanką jednego z kanałów na Youtube. Bywało, że do drugiej w nocy (rano?) oglądałam bloga „Ula Pedantula” i kolejno otwierałam coraz to nowe filmiki z cyklu:
Jak posprzątać łazienkę, nie sprzątając łazienki
Jak umyć toaletę, nie tracąc czasu
Jak wyszorować fugi, nie kiwając palcem
Jak odkurzyć cały dom pijąc kawę i jedząc szarlotkę…
Jak ugotować obiad i zrobić drugie śniadanie dla pięciu osób w 10 minut
Jak upiec ciasto, kiedy nie potrafisz piec
Pierwszy raz w życiu miałam w domu porządek, a magnetyczny i pozytywny głos Uli Chincz sprawiał, że sprzątanie stało się przyjemnością. Teraz mogłam wykorzystać wszystkie usłyszane rady i wprowadzać je w życie. Tylko od czasu do czasu przychodziły mi do głowy irracjonalne, autorskie pomysły, z których najbardziej spektakularne to umycie połogi spirytusem i wrzucenie skórzanych rękawiczek do pralki na sześćdziesiąt stopni…

Kiedy uporałam się z „po – przeprowadzkowymi” zaległościami skrzętnie ukrytymi w kartonach, poszłam na zakupy spożywcze. Odkurzyłam od dawna nieużywany kraciasty wózek i włożyłam do niego dwa nieekologiczne, ale w tej sytuacji niezwykle praktyczne foliowe woreczki. Wszystko po to, aby było sterylnie. Zakupy robię teraz ze skrupulatnie sporządzoną listą. Staram się nie chodzić do sklepu częściej niż raz w tygodniu i nie spędzać w nim więcej niż 15 minut. Nie poddaje filozoficznym refleksjom dokonywanych wyborów, ale sprawnie wkładam do własnego wózka poszczególne produkty, które potem dokładnie myję.
Oczywiście nie zawsze udaje mi się kupić wszytko, czego potrzebuje. Dlatego, kiedy ostatnio zadzwoniła do mnie Teściowa mojej Siostry ze sprawdzonym przepisem na domowy, swojski chleb, z żalem przyznałam, że nie kupiłam mąki, ani drożdży, które jak się okazuje, w całej Warszawie są towarem na wagę złota. Trzeba przyznać, że coraz częściej czuje się, jak bohaterka jednego z filmów Barei, jednak w mniej komediowej wersji. Zabawnie jest dopiero wtedy, kiedy w końcu, zdecydujesz się zrobić zakupy online. Wówczas, o obecności kuriera świadczy jedynie dzwonek do drzwi, bo po ich otwarciu, na wycieraczce zastajesz już jedynie paczkę…

W czasie, w którym dom, bardziej niż kiedykolwiek jest Twoim azylem i ostoją bezpieczeństwa, świadomość pełnej lodówki działa kojąco.
Szczerze mówiąc najbardziej lubię wieczory. Wchodzę do kuchni, włączam radio i przy lampce wina, podrygując do dźwięków muzyki kroję poszczególne składniki.
Czuje się wtedy jak Nigella Lawson, która celowo wybiera szybkie potrawy, aby już po chwili, zgrabnym ruchem przełożyć je z rondla na talerz i w piżamie zjeść w łóżku. Lubię też zasypiać ze świadomością, że kolejny dzień rozpocznę od kawy z domowym ciastem.
Nawet jeśli zawsze przywiązywało się dużą wagę do celebrowania posiłków, podczas „narodowej kwarantanny” gotowanie i pieczenie urasta do rangi uczty. Przyrządzanie posiłku, również tego prostego, staje się pretekstem do świętowania, a zagniatanie ciasta działa wręcz terapeutycznie.

Ucierając krem do tarty, po raz kolejny przypomniałam sobie słowa Kobiety
Pracującej i zdałam sobie sprawę z tego, że piekąc podświadomie przygotowuje dom na przyjście gości. Nawet kiedy mieszkasz sam, starasz się o to, aby Twój dom był miejscem, które jest otwarte, w którym zawsze jest co jeść i z którego nikt nie wyjdzie głodny, a ten kto musi już iść dostanie kawałek ciasta na drogę. W takim domu łatwiej przetrwać także samotny czas izolacji, bo jest Ci w nim dobrze i sam czujesz się przez ten dom ugoszczony. Skoro jednak nie można zaprosić gości, trzeba do nich zadzwonić. Zadzwoniłam więc do Przyjaciółki, z którą nie widziałam się od dawna. Tym razem zobaczyłam ją na własne oczy dzięki funkcji Face Time. Oprowadzałam ją po moim mieszkaniu, pokazując kolejno każde z pomieszczeń. Zaskakujące, że nigdy wcześniej nie przyszło nam do głowy, aby skomunikować się w ten sposób. Do tej pory, żyłyśmy w złudnym przekonaniu, że mieszkając 300 kilometrów od siebie, możemy zobaczyć się w każdej chwili, kupując bilet i wsiadając do Pendolino…

Tymczasem nie można nigdzie jechać, można za to wyjść z domu na krótki spacer do Królikarni, w której oprócz porzuconych przez kogoś zapasów można spotkać kobietę, która robi sobie selfie z papierem toaletowym.

Na powrót wracam do domu i przenoszę się do czasów, w których również uchodził on za towar deficytowy, włączam Czterdziestolatka. A kiedy podczas jednego z wieczorów oglądam Francuski Pocałunek, czuję się jak Meg Ryan, ale nie dlatego, że podczas podróży do Paryża piję wino z przystojnym Francuzem, ale dlatego, że podobnie jak ona, czyszczę klawiaturę komputera patyczkami do uszu… I kiedy zastanawiam się, czy przypadkiem nie stałam się pedantką, zdaję sobie sprawę z tego, że jestem chyba jedyną osobą w całym kraju, która do tej pory nie umyła okien…

Czas, który właśnie przeżywamy jest dość… specyficzny i trudny, z wielu względów. Ten na zegarach można zmienić, ale tylko umownie, w praktyce biegnie on swoim rytmem i nie da się go zatrzymać. Można go jedynie stracić, albo wykorzystać. Korzystajmy więc póki czas. Nie ma chwili do stracenia… Ale nie troszczmy się o to, aby po wszystkim było jak dawniej. Nic już nie będzie takie samo – my również… Postarajmy się wyjść z tej sytuacji mądrzejsi, bardziej uważni, a nie tacy sami… Od dwóch tygodni, każdy dzień kończę podziękowaniami. Za wszytko: za dom, w którym mogę sprzątać, za kuchnie, w której mogę gotować, za telefon, z którego mogę zadzwonić do bliskich, za internet dzięki, któremu mogę uczestniczyć w codziennej mszy u Dominikanów, za książki, które mogę czytać, za zdrowie i życie. Jestem też szczególnie wdzięczna za to, że wiele spośród nas postrzega ten czas jako dar, możliwość bycia bardziej dla innych, choć wciąż jeszcze na odległość.

Warszawa – miasto, które walczy z wirusem

Minął rok i wiele się zmieniło – Flancowana również. Warszawianka Flancowana stała się Mokotowianką i o tym miał być ten post. Jednak jak wspomniałam, wiele się zmieniło, a najwięcej w przeciągu ostatnich dwóch tygodni…

Miasto, w którym mieszka 1,8 miliona populacji, stało się puste i tylko sklepy spożywcze nadal tętnią życiem. Kilka dni temu wybrałam się do jednego z nich. Zerkając na zegarek, weszłam do sąsiadującej z moim blokiem Pingo Doce i trzymając się sporządzonej wcześniej listy zakupów, wkładałam do koszyka kolejne produkty.

Mijając innych starałam się zachować dystans, ale nawet z odległości 1,5 metra dostrzegałam w oczach napotkanych w sklepie osób jakiś rodzaj smutku, niepokoju i niepewności. Ponownie spojrzałam na zegarek i uznałam, że jeśli nie chce spóźnić się do pracy, muszę czym prędzej udać się do kasy. Nie miałam dużo zakupów, bo kilka dni wcześniej moja Siostra doradziła, abym zrobiła zapasy. Zapomniałam wtedy o cukrze i zdałam sobie sprawę z tego, że gdyby sąsiedzi nadal pożyczali go sobie na szklanki, to do końca życia miałabym czym słodzić kawę… I tak wyszła na jaw jedna z zasadniczych zalet mieszkania w bloku, który swą długością, jest równy odległości, jaka dzieliła moje poprzednie mieszkanie od Rynku Starego Miasta.

Tym razem, nauczona doświadczeniem wprowadziłam cukier na pierwszą pozycję listy, w myśl zasady, o której mówiła Kobieta Pracująca: w sytuacji kryzysu powinno się zrobić placek ze śliwkami, wówczas umysł z zamartwiania przestawia się na trawienie… Śliwek co prawda nie kupiłam, ale czym prędzej wróciłam po jabłka, wiedziona pokusą zjedzenia ciepłej szarlotki jeszcze tego samego dnia. Obserwując kolejki, które zdążyły sformułować się do kas, rozmyślnie wybrałam tę samoobsługową.

Cóż intuicja nie raz nas zawodzi… Trzy kasy, które od kilku dni pracowały na pełnych obrotach w końcu odmówiły posłuszeństwa i blokowały się raz po raz… Kiedy po raz kolejny poprosiłam Panią z obsługi o pomoc było mi zwyczajnie przykro, choć wiedziałam, że to nie moja wina. – Przepraszam, tak mi wstyd, że ciągle muszę Panią fatygować, ale celowo wybrałam tę kasę, aby odjąć pracy kasjerkom… Pani patrząc na mnie z życzliwością, uśmiechnęła się i jakby nigdy nic powiedziała: nie ma problemu, już do Pani podchodzę. Na jej pomoc czekali także klienci pozostałych kas. Dokonałam płatności i zaczęłam pakować zakupy do mojego kraciastego wózka na kółkach.

W pewnym momencie Człowiek, który swoim wyglądem przypominał emerytowanego profesora Uczelni Wyższej zaczął się awanturować.

-Co Pani najlepszego zrobiła, co Pani zrobiła – krzyczał ile sił w płucach. Lekko przerażona, spojrzałam w jego kierunku, nie mając najmniejszego pojęcia co w istocie się stało. -Pani dotknęła mojej ręki. Kobieta w służbowym uniformie była wyraźnie skonsternowana i przestraszona.

-Ale co ja właściwie zrobiłam – odparła – chciałam Panu pomóc, przecież Pan mnie o to poprosił. -Prosiłem, ale Pani dotknęła mojej ręki. Pani mogła mnie zarazić, skąd ja mam wiedzieć, czy Pani mnie nie zaraziła? Natychmiast chce rozmawiać z kierownikiem! Chciałam zabrać głos, powiedzieć, żeby ten Pan przestał krzyczeć na Bogu ducha winną kobietę, która z pewnością wolałaby przyłączyć się do akcji #zostań w domu, niż pracować w dyskoncie, w którym każdego dnia spotyka wiele osób i sama boi się o swoje zdrowie. Nie zdążyłam się jednak wypowiedzieć, bo pojawił się kierownik, a ja byłam już spóźniona. Kierując się do wyjścia, minęłam przedsionek, w którym zrobiło się dość tłoczno, a czerwone wózki kłębiły się w nieładzie. Kobieta w wieku Magdy Karwowskiej powiedziała do swojego męża: słuchaj, poukładajmy te wózki, kto ma to zrobić, widzisz ile oni tu mają teraz pracy…

Ta sama sytuacja, dwie skrajnie różne postawy. Przechodząc przez przejcie dla pieszych chciało mi się płakać, z jednej strony ze strachu, z drugiej ze wzruszenia. Idąc w kierunku domu, po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, że to jest wojna, że to jest powstanie, że mamy wspólnego wroga i tylko od nas zależy w jakim stylu tę walkę poprowadzimy.

Koronawirus zmienił nasz świat niepostrzeżenie i z dnia na dzień. Wszyscy się boimy, ale to nie strach powinien nas łączyć, ale miłość, jedność i troka o siebie na wzajem. Nawet jeśli ta troska zakłada dystans i pozostanie w domu, a może zwłaszcza wtedy.

Tego dnia byłam w pracy ostatni raz, bo miejsce, w którym pracuję solidarnie włączyło się w narodową kwarantannę, ale zanim wróciłam do domu, zdążyła odwiedzić mnie koleżanka, która dzierżyła pod pachą kilka rolek papieru toaletowego. – Przyszłam, bo mój mąż jest teraz na wsi u rodziców. Czego potrzebujesz, może wiejskich jajek?

Nie wiem, czy kiedykolwiek tak bardzo ucieszyłam się z jajek, ale pomyślałam sobie, że zrobię z nich niejedną szarlotkę…

Warszawa – miasto, które stoi w kolejce po wejściówki i autografy

„Kapitanie mój kapitanie” – po tych słowach nastała cisza i zgasły wszystkie światła. To był dla mnie idealny czas, aby z kieszeni marynarki dobyć chusteczkę i osuszyć ślady wzruszenia. Zastygłam w bezruchu, niezdolna do tego aby bić brawo. Potrzebowałam przestrzeni do refleksji, musiałam dojść do siebie, ochłonąć…

Czytaj dalej…

Warszawa – miasto, w którym można przemieścić się w czasie

Nie – nie jestem hipsterką. Niektórzy twierdzą, że mam hipsterskie okulary, jednak ja uważam, że są bibliotekarskie, takie trochę retro. Lubię retro, a jeszcze bardziej lubię kawę. Wychodząc z kościoła na Placu Zbawiciela, z powodzeniem mogłabym zostać uznana za wnuczkę Jana Machulskiego z filmu Vinci – jeśli wiecie co mam na myśli…Patrząc na jeden z najpiękniejszych warszawskich Placów nagle nabrałam wielkiej ochoty na espresso macchiato.

Czytaj dalej…

Warszawa – miasto, w którym zamieszka Modomania Flancowana

Usiadłyśmy przy okrągłym stoliku w Charlotte Menora na Placu Grzybowskim.

W poranki takie jak ten – ciepłe i słoneczne ciężko tu o wolne miejsce, ale najwyraźniej miałyśmy szczęście. Ilka, która jeszcze przed momentem była w pociągu relacji Katowice – Warszawa Centralna, rozejrzała się wokół i stwierdziła, że czuje się jak gdyby była w Paryżu. Ilekroć tu jestem mam dokładnie takie same odczucia, bo niewiele jest takich miejsc, w których do śniadania oprócz świeżej kawy podaje się dobrze schłodzone francuskie wino. Ludzie siedzący przy sąsiednich stolikach porozumiewali się ze sobą w różnych językach, tworząc przy tym piękną i barwną mieszankę kultur. My także zamówiłyśmy śniadanie, jednak zamiast lampki musującego Beltoure poprosiłyśmy o cappuccino – zgodnie stwierdziłyśmy że na świętowanie przyjdzie jeszcze czas!


Czytaj dalej…