Do pracy Rodacy!

Kiedy tamtego dnia wysiadłam z tramwaju, byłam pewna, że moja podróż niechybnie dobiega końca. W trakcie długotrwałych negocjacji z Panem Kanarem, w mojej głowie przewijały się na przemiennie tylko dwie myśli: co tu zrobić, żeby uniknąć mandatu, a jednocześnie, nie spóźnić się na rozmowę kwalifikacyjną… Trudno określić, co w tej sytuacji było kwestią priorytetową. Dopiero wtedy, kiedy sprawa Pana Kanara związana z niefortunnym biletem zakończyła się umorzeniem kary, w mojej głowie zaświtała myśl trzecia: co by tu zrobić, żeby wreszcie dowiedzieć się, w jaki sposób dotrzeć do celu na czas?

Pojęcie paradoksu na wykładach z filozofii najczęściej tłumaczone jest na przykładzie biedaka, który siedzi na kamieniu, pod którym ukryte jest złoto. W tamtym momencie równie dobrze ja mogłabym uchodzić za książkowy przykład tego pojęcia. Patrząc na zegarek, w obawie przed  spóźnieniem, rozglądałam się wokół siebie, szukając odpowiedzi na pytanie, gdzie właściwie jestem? Do tej pory, kiedy przejeżdżam tamtędy, niezmiennie fascynuje mnie, że nie miałam wówczas pojęcia, że stoję na przystanku, z którego każdy tramwaj odjeżdża w kierunku warszawskiego zagłębia biurowego, a kilka metrów pode mną znajduje się stacja Metro Wierzbno, która w pewien symboliczny sposób stanowi podziemne wrota do Mordoru.

Kilka minut później intuicyjnie wsiadłyśmy z moją Przyjaciółką do kolejnego tramwaju. Posługując się logiką i uznaną w świecie metodą dedukcji, tym razem zdecydowałam się skasować bilet we właściwy już sposób. Jednym słowem włożyłam go -wyeliminowanym wcześniej – paskiem do dołu. Okazało się, że skutecznie, bo choć podobno nic dwa razy się nie zdarza, znowu podszedł do mnie Kanar, w dodatku ten sam…                   Wchodząc do budynku, w którym pracuję do dziś,  pomyślałam sobie, że jeśli prawdą jest, że na każdego z nas  przypada określona ilość absurdu i niepowodzeń, to statystycznie rzecz biorąc, tego dnia  powinny mnie spotykać wyłącznie same dobre rzeczy. Kiedy kilka dni później, będąc w Katowicach, dowiedziałam się, że dostałam tę pracę, przed oczami wyobraźni zobaczyłam tylko jeden widok – ten sam, który rozciąga się z tarasu biurowca na Wołoskiej, a który podglądałam z ciekawością podczas mojego interview. Latem od czasu do czasu, w wolej chwili (czyli stosunkowo  rzadko) na tym tarasie pijemy kawę, albo spotykamy się tu w porze lunchu. Przy odrobinie wyobraźni, patrząc na miasto z perspektywy tego balkonu, można odnieść wrażenie, że jest się w Nowym Jorku, ale wystarczy rozejrzeć się wokół, żeby w oddali dostrzec iglicę Pałacu Kultury. Wtedy wiadomo, że przebywa się w samym centrum stołecznego korpo świata.

 

Mordor – potoczna, ale z pewnością najbardziej popularna nazwa warszawskiego centrum biurowego, nawiązuje do Tolkienowskiego dzieła literackiego. Kraina Orków, kuźnia talentów, praca po godzinach na nieustannym ASAPie, szklane domy, ciągły stres, premie, awanse, poczucie niedocenienia, a bywa, że i frustracja – wszystko to razem wzięte oddaje atmosferę tego miejsca. Na terenie przemysłowego Służewca, znajduje się obecnie więcej biurowców niż w Krakowie, w Poznaniu i w Katowicach łącznie. Codziennie rano dojeżdża tu do pracy ponad 100 tys. osób. Niektórzy spośród nich przyjeżdżają na deskorolkach, tylko po to, aby następne osiem godzin spędzić w skrojonym na miarę uniformie, a wieczorem uczestniczyć wraz z innymi w czymś w rodzaju „wyścigu szczurów” w drodze do metra. Jeśli ktoś nie lubi tłumów, a znalazł się tu przypadkiem (na przykład w delegacji), powinien wrócić do domu taksówką, bo ilość osób, która schodzi do metra między godziną 17:00, a 19:00 jest zbliżona do tej, która zamieszkuje średniej wielkości polskie miasto. Nieznacznie mniej osób decyduje się na podróż tramwajem (choć ta jak wiadomo bywa przygodna). Jedno jest pewne, w drodze tam i z powrotem przeciętny Warszawiak spędza około godziny. Rekordziści podróżują 1,5 godziny w jedną stronę! Nie dziwi zatem, że pracownicy Mordoru podnoszą znacznie statystyki czytelnictwa w Polsce. Jeszcze mniej zaskakuje fakt pojawiających się w okolicach tutejszych biurowców osiedli mieszkaniowych, które cieszą się dużym zainteresowaniem.

Z jednej strony nie ma nic mniej przyjemnego, od celebrowanie sobotniego śniadania w kuchni z widokiem na miejsce pracy, z drugiej jednak strony, nie ma nic przyjemniejszego, niż świadomość zaoszczędzonego w ten sposób  czasu. A jak spędza się czas w Mordorze? Odpowiedzi jest pewnie tyle, ile osób, czyli tysiące. Jednak z pewnością łączy nas jedno – kawa. Rytuał picia kawy jest stały i  niezmienny. Kawa nie tylko jest „najmilszą chwilą poranka”, ale też towarzyską pauzą pomiędzy kolejnymi spotkaniami i zadaniami w ciągu całego – często przedłużającego się w nieskończoność – dnia pracy. Konkurencją dla aromatycznej kawy, może być tylko dobre jedzenie. O to tu nietrudno, codziennie dostarcza je do biura nasz ulubiony Pan Ślimak. Kolejka, która ustawia się o poranku po kanapki, koktajle i obiady przypomina tę spod Hali Mirowskiej podczas sobotnich zakupów. Do kawy podczas lunchu najlepsza jest lokalna prasa. Tu faworyt jest jeden – Głos Mordoru – wydawany cyklicznie jest świetną odskocznią od czytanych codziennie branżowych tytułów… Polecam serdecznie, zwłaszcza, że w jednym z ostatnich wydań można odnaleźć Warszawiankę Flancowaną!

 

Komentarze

Komentarze