Usiadłyśmy przy okrągłym stoliku w Charlotte Menora na Placu Grzybowskim.
W poranki takie jak ten – ciepłe i słoneczne ciężko tu o wolne miejsce, ale najwyraźniej miałyśmy szczęście. Ilka, która jeszcze przed momentem była w pociągu relacji Katowice – Warszawa Centralna, rozejrzała się wokół i stwierdziła, że czuje się jak gdyby była w Paryżu. Ilekroć tu jestem mam dokładnie takie same odczucia, bo niewiele jest takich miejsc, w których do śniadania oprócz świeżej kawy podaje się dobrze schłodzone francuskie wino. Ludzie siedzący przy sąsiednich stolikach porozumiewali się ze sobą w różnych językach, tworząc przy tym piękną i barwną mieszankę kultur. My także zamówiłyśmy śniadanie, jednak zamiast lampki musującego Beltoure poprosiłyśmy o cappuccino – zgodnie stwierdziłyśmy że na świętowanie przyjdzie jeszcze czas!
Kilka tygodni wcześniej złożyłam wypowiedzenie. W Warszawie coraz częściej słyszy się historię ludzi, którzy z dnia na dzień postanawiają odejść z korporacji, ale zazwyczaj robią to dlatego, że dostali lepszą propozycję lub mieli pomysł na swój biznes. Ja nie miałam żadnego konkretnego pomysłu. Po prostu nie było mi już po drodze do Mordoru.
Pewnego niedzielnego wieczoru, przeglądając media społecznościowe, natknęłam się na post opublikowany na tablicy jednego z moich ulubionych sklepów z ubraniami. Właścicielka ModoManii zapytała Czytelniczki, w jakim mieście powinna otworzyć swój kolejny butik. Nie zastanawiając się długo odpisałam – w Warszawie! Przypomniałam sobie wtedy, że kiedy mieszkając w Katowicach odwiedzałam ModoManię czułam się jak Audrey Hepburn w Śniadaniu u Tiffany’ego. Nie tyle dlatego, że było tam aż tak luksusowo, ale przede wszystkim dlatego, że było tam estetycznie, pięknie i miło. Przychodziłam po to, aby odpocząć, odetchnąć od codzienności i poczuć się kobietą – w atmosferze, która otulała pięknem i ciepłem.
Dość długo brakowało mi podobnego miejsca w Warszawie, dlatego stosunkowo rzadko robiłam tutaj zakupy. Tym bardziej było to dla mnie zaskakujące, że nie raz wspominałam opowieści mojej Kochanej Mamy i Babci, które przyjeżdżały do Warszawy, aby uzupełnić i odświeżyć garderobę. Ich docelowym adresem była oczywiście Moda Polska, ale także rozmaite butiki przy ulicy Chmielnej (wtedy właściwie Rutkowskiego, ale moja Babcia nie uznając ówczesnej nomenklatury była wierna pierwotnej nazwie ulicy). Kilka perełek w postaci swetrów i eleganckich koszul przetrwało w naszym domu do dziś i są rzeczowym dowodem świetnej jakości wykonywanych wówczas materiałów.
W pewnym momencie z tych wspomnień wyrwał mnie charakterystyczny sygnał przychodzącej wiadomości. Na wyświetlaczu telefonu pojawił się komunikat: Marzę o otwarciu sklepu w Warszawie, ale nie mam tam nikogo, kto mógłby go poprowadzić… Spojrzałam raz jeszcze na przeczytany przed chwilą tekst i uśmiechnęłam się sama do siebie. Odpisałam natychmiast: Nieśmiało proponuję siebie. Po Dziadku mam zmysł handlowca, a po Mamie poczucie gustu…
Minęło kilka tygodni, a my dokańczając croissant’ a z mleczną czekoladą sprawdzałyśmy na zegarku ile czasu dzieli nas od podpisania umowy wynajmu lokalu, w którym zamieszka ModoMania Flancowana. Nazwa stała się dla nas oczywista, już podczas naszej pierwszej rozmowy telefonicznej, w której przypomniałam Ilonie, że od kilku lat prowadzę warszawski blog, że jestem Flancowana i kocham to Miasto, jak swój dom. Wiedziałyśmy, że zależy nam na stworzeniu miejsca, które w pewnym sensie przyjeżdża ze Śląska, aby tu zamieszkać i zaprosić do siebie wszystkich, którzy będą chcieli je odwiedzić. Śląska gościnność i Warszawski szyk – stąd też nie przypadkowe wydało nam się wybranie lokalizacji usytuowanej w centrum osiedla tętniącego życiem. Idąc wzdłuż jednego z budynków na Żoliborzu nagle dotarłyśmy do witryny z zawieszonym na niej plakatem: LOKAL DO WYNAJĘCIA! Kiedy z niego wyszłyśmy plakatu już nie było, umowa została podpisana! Przeddzień siódmych urodzin katowickiej ModoMani w symboliczny sposób siódemka znów stała się szczęśliwa. To właśnie tu – na Przasnyskiej 7 – zamieszka Modomania Flancowana. Z radością wymalowaną na naszych ustach pobiegłyśmy przed siebie do sąsiadującego z nami bistro Rój. Lampka prosecco wzmogła w nas tę radość, ale także i głód, dlatego już po chwili zamówiłyśmy mule rekomendowane przez tamtejszego Szefa Kuchni! Czułyśmy smak szczęścia, choć wiedziałyśmy, że to dopiero początek.
Tak właśnie jest z marzeniami. Te najpiękniejsze czasem się spełniają – trzeba tylko wiedzieć, czego tak naprawdę się chce i wierzyć, że przyjdzie taki dzień, albo lepiej -przyjedzie pociągiem z Katowic Ktoś, Kto razem z Wami je zrealizuje.
Do zobaczenia w Modomanii Flancowanej – już niedługo!