Warszawa, która szykuje się do Świąt

To był jeden z tych pięknych, ciepłych i prawdziwie wiosenny dni. Stojąc w pełnym słońcu na obrzeżach Hali Mirowskiej, kontemplowałam  poczyniony zakup i przyznałam w myślach, że palma, którą właśnie wybrałam jest o wiele ładniejsza od tej, którą kupiłam godzinę wcześniej…  W tym właśnie zamyśleniu tkwiłabym  z pewnością jeszcze jakiś czas, gdyby nie to, że na ziemię sprowadził mnie stanowczy, choć przyciszony nieco głos:

– Pani tu nie stała!

– Jak to nie stałam, skoro cały czas tu stoję?

– Pani tu nie stała i nic nie kupowała, rozumie Pani?!

W tym momencie, ewidentnie przerażony sprzedawca, dosłownie wyrwał wybraną przeze mnie przed chwilą palmę i oddał mi moje pieniądze.” Boże Kochany, co się dzieje” – pomyślałam i jakby nie było trochę się przestraszyłam! Właśnie wtedy zobaczyłam podążającą w  naszym kierunku Straż Miejską.

To była moja pierwsza niedziela palmowa w Warszawie – tak bardzo chciałam, żeby była wyjątkowa. Zazwyczaj chcąc uczynić daną sytuację wyjątkową, przygotowujemy się do niej dużo wcześniej. W moim przypadku jest jednak zupełnie inaczej. Jak zwykle wyszłam z domu na ostatnią chwilę, mając nadzieję, że uda mi się zdążyć na msze w Lesie Bielańskim. Podeszłam do najbliższego pawilonu z palmami wielkanocnymi i wybrałam jedną z nich. Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że nie mam przy sobie gotówki, a jedynie kartę płatniczą. Pobiegłam do bankomatu, znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy, a nie chcąc łamać przepisów ruchu drogowego cierpliwie oczekiwałam na zmianę świateł. Po odłożoną palmę, wróciłam dziesięć minut później. Weszłam do tramwaju, usiadłam wygodnie, odłożyłam palmę na stolik, a z torebki wyjęłam telefon, żeby sprawdzić na mapie, jak dokładnie dotrzeć do celu. W klasztorze Kamedułów na ulicy Dewajtis, byłam wcześniej raz jeden, z moim Wujkiem, który rekomenduje ten kościół jako najlepszy w całej Warszawie. Właściwie trudno dziwić się tej opinii, bo faktycznie niewiele jest równie urokliwych miejsc. Położony w Lesie Bielańskim kościół jest swego rodzaju świątynią ciszy i spokoju, dającą wytchnienie od codziennego zgiełku dużego miasta. Podobno rokrocznie, w Niedzielę Palmową odbywa się tam niezwykle spektakularna procesja, w której jednym z uczestników jest Osioł – wieloletni lokator tej parafii.

Zbliżałam się już do stacji Marymont, kiedy nagle uświadomiłam sobie, że spóźnię się sakramencko na mszę, nie mówiąc już o procesji, która z pewnością już się rozpoczęła. Wybiegłam z tramwaju i wtedy zdałam sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy – moja palma została w tramwaju i odjeżdżała właśnie w kierunku zajezdni. Tymczasem, raptem pół godziny później, znowu miałam stracić kolejną palmę. Stałam naprzeciw sprzedawcy, który w pośpiechu chował cały asortyment do rozklekotanego auta i czekałam na dalszy rozwój wydarzeń. Straż Miejska ominęła nas szerokim łukiem, ale ja roztropnie postanowiłam kupić swoją palmę gdzie indziej.

Od tamtej niedzieli minęły już cztery lata i pewnie zapomniałabym o tej sytuacji, gdyby nie to, że historia lubi się powtarzać. Kilka dni temu, spotkałam się z Przyjaciółmi na kolacji, podczas której dostałam  prezent – piękną, własnoręcznie zrobioną palmę wielkanocną. Dwa dni później dojeżdżaliśmy już pod klasztor Dominikanów na Służewcu, gdy zorientowałam się, że moja palma została w domu. Smutek, żal, skleroza. Szczęście w nieszczęściu, w bagażniku były jeszcze dwie, równie piękne palmy. Nie zdążyliśmy ich jednak poświęcić, bo i tym razem spóźniliśmy się na mszę. Kiedy wracaliśmy z powrotem do auta, okazało się, że po drodze zgubiliśmy obie palmy… Doprawdy nie rozumiem, na czym w moim przypadku polega syndrom gubienia i tracenia palm wielkanocnych. Grzechem byłoby jednak nie dostrzec i w tym przypadku znaczenia symbolicznego. Dlatego, kiedy wróciłam do domu, rozejrzałam się wokół, po kilku minutach wymieniłam w myślach ilość rzeczy, które trzeba zrobić i zdałam sobie sprawę, że palmy wielkanocne gubię szczęśliwie tylko raz w roku, za to o wiele częściej gubię czas. Spojrzałam na zegarek i stwierdziłam, że jeśli się pospieszę zdążę jeszcze na pasyjny koncert Zespołu Pieśni i Tańca Mazowsze, który miał odbyć się lada moment w katedrze Warszawsko – Praskiej pod wezwaniem św. Floriana. Requiem d-moll, po raz kolejny rozbrzmiało w moim życiu, ale po raz pierwszy w wykonaniu ukochanego przez Warszawiaków Mazowsza. Ten utwór lubię szczególnie, bo jest niedokończonym dziełem wielkiego Wolfganga Amadeusza Mozarta, które dla mnie osobiście jest  dowodem na istnienie Boga. Bo skoro w muzyce istnieje coś równie nadprzyrodzonego to i na świecie być musi… Stałam w zadumie, całkowicie zasłuchana i pomyślałam:  pal licho tę zgubioną palmę i te rozliczne przedświąteczne obowiązki. Warszawa szykuje się do Świąt i trzeba ten czas jak najlepiej wykorzystać.

 

 

Komentarze

Komentarze