Warszawa – miasto, które odwiedził Vincent van Gogh

„Drogi Theo…

Rano malowałem kwitnące śliwy, ale zerwał się okropny wiatr. Nigdy nic takiego nie widziałem. Hulał wiatr, a w przerwach świeciło słońce, w którym mieniły się wszystkie kwiaty śliwy. To było wspaniałe.”

Ten fragment poruszył we mnie kilka „czułych strun” i był refleksją nad tym, jak bardzo bliski jest mi ten Człowiek. Wzruszyłam się i jeszcze tego samego wieczoru wsłuchałam w te słowa po raz kolejny…

Miałam siedemnaście lat, kiedy po raz pierwszy i jak dotąd ostatni zwiedzałam paryskie Musée d’ Orsay. Choć jest to królestwo impresjonistycznej myśli malarskiej, to sytuacja, w której się znalazłam miała dość surrealistyczny charakter. Pamiętam, że razem z moją Koleżanką z klasy „biegałyśmy” po muzeum, jak posolone, próbując wykazać się detektywistycznymi umiejętnościami i znaleźć sprawcę kradzieży portfela, którego nieobecność w swojej torebce moja Koleżanka odnotowała już przy jednej z pierwszych ekspozycji. Złodzieja, który okazał się szkolnym kleptomanem, a właściwie kleptomanką szybko udało się zidentyfikować, jednak prowadzone przez nas śledztwo pochłonęło większość czasu przeznaczonego na zwiedzanie. Efektem tego, zamiast kontemplować  dzieła sztuki, jedynie rzucałyśmy na nie okiem -pobieżnie i bez namysłu. Próbowałam, choć przez chwilę skupić uwagę na tym, co było dla mnie najistotniejsze – na obrazach Vincenta van Gogha. Już wtedy, wcielając w życie kadrowy sposób postrzegania rzeczywistości starałam się chłonąć przekaz płynący z poszczególnych dzieł Mistrza.

Przy jednym z nich zatrzymałam się na dłużej, a po powrocie do domu poprosiłam Rodziców o sprezentowanie na osiemnaste urodziny jego wiernej kopii… Reprodukcja Sypialni w Arles, zwana niekiedy „Niebieskim pokojem” nie przyjechała ze mną do Warszawy, jednak żywe wspomnienia licealnej wycieczki do Paryża powróciły niedawno, kiedy to po raz kolejny multimedialna wystawa van Gogha zagościła w warszawskim centrum EXPO. Kiedy osiem lat temu wystawioną ją pierwszy raz, nie udało mi się dotrzeć do celu. Wystawa skończyła się zanim zdążyłam ustalić, gdzie jest wystawiana. W tym roku dojazd na miejsce okazał się prostszy niż przypuszczałam. Hala EXPO mieszcząca się na peryferiach miasta jest relatywnie dobrze skomunikowana, co nie zmienia faktu, że gdyby nie ulokowane gdzieniegdzie banery informacyjne ciężko byłoby odnaleźć prawidłową drogę do celu. Na miejsce dotarłam wśród opadających dostojnie płatków śniegu, które były subtelnym nawiązaniem do tego, co za chwile miało ukazać się moim oczom – migotliwych obrazów. Obrazy, które dosłownie płynęły  przez rozległe ściany pomieszczenia, uzupełnione adekwatną, niezwykle nastrojową muzyką potęgowały sugestywne wrażenie, że znajdujemy się już w innym świecie – rzeczywistości, będącej bez wątpienia artystyczną wizją van Gogha.

Jak mantra, powróciło starożytne westchnienie: non omnis morial… Trudno  ocenić, czy Horacy wypowiadając te słowa w jednym ze swoich wierszy mógł przypuszczać, że staną się aż tak prorocze, trafne. Myślę tu nie tylko, o brawurowym wykorzystaniu nowoczesnych technologii, które połączyły klasyczne postrzeganie sztuki z efektami umożliwiającymi sensoryczne odczytanie dzieł Artysty. Myślę o tym przede wszystkim w kontekście Człowieka, który przez większość swojego życia, poszukiwał drogi, swojego powołania i wspierany przez ukochanego Brata nie tracił nadziei, że Jego obrazy nie tylko ujrzą światło dzienne, ale z czasem staną się również drogocenne…

Tego wszystkiego dowiadujemy się z odczytywanych przez Roberta Gulaczyka fragmentów listów van Gogha do Theo. Treść tych listów współgra z roztaczanym przed nami, sensualnym spektaklem, w którym główne role grają obrazy. Dzięki poszczególnym fragmentom, znacznie lepiej poznajemy Artystę, czujemy się niejako zaproszeni do świata, w którym przyszło mu żyć i tworzyć.

Istotnie, raz po raz przekonujemy się, że sztuka jest ponadczasowa i pozwala na nieustanne trwanie w świadomości ludzi na przestrzeni dziejów. Tymczasem, malarstwo van Gogha dosłownie „ożywa” na naszych oczach. Rozmieszczenie obrazów na wielkoformatowych płótnach i okalających wnętrze ścianach sprawia, że jesteśmy  „zanurzeni” w rzeczywistość namalowaną ręką Vincenta. I tak, próbując nadążyć za snującymi się po niebie gwiazdami, czujemy się zupełnie tak, jakbyśmy stojąc w oknie swojego pokoju przypatrywali się „Gwiaździstej nocy nad Rodanem”. Obserwując „Taras kawiarni w nocy”, reflektujący soczyste światło księżyca, mamy wrażenie, że jesteśmy jednym z gości, do których już za moment podejdzie kelner z karafką wina. Kontemplując „Kwitnący Migdałowiec” współodczuwamy szczęście, które towarzyszyło malarzowi w procesie twórczym. Jednym słowem dzieje się z nami to, co było głównym założeniem tego wspaniałego Artysty, niejako Jego przesłaniem – skupienie, trwanie w uważności i zachwyt wobec otaczającej rzeczywistości.

W jednym z Jego listów do Brata czytamy: „powinieneś odkrywać piękno wszędzie, gdzie tylko można. Większość ludzi w ogóle nie dostrzega piękna. Rób częste wycieczki i kochaj przyrodę. Tylko w ten sposób da się czegoś nauczyć i zrozumieć sztukę lepiej. Malarze kochają przyrodę i uczą nas, jak należy na nią patrzeć”. Istotnie, malarstwo Van Gogha jest cenną lekcją. W czasach, w których tak wiele spraw odwraca naszą uwagę od tego co ważne, Jego twórczość wskazuje kierunek, którym powinniśmy podążać, czując niezwykłą wdzięczność wobec tego całego piękna, które nas otacza, a obok którego tak często przechodźmy bezrefleksyjnie i niepostrzeżenie… Tymczasem, jak powiedział sam Vincent: „dobra strona zjawisk istnieje zawsze, jeśli tylko chce się ją dostrzec”. A zatem chciejmy i dostrzegajmy…

Warszawa, miasto na które mam ochotę

W każdej relacji, również tej z miastem, jest taki moment, kiedy wydaje Ci się, że sporo już wiesz i stosunkowo niewiele jest w stanie Cię zaskoczyć. Z jednej strony to dobrze, bo nie czujesz się obco, jesteś u siebie, znasz teren.

Z drugiej strony, może tak być, że przestajesz spoglądać na otaczającą Cię rzeczywistość z perspektywy turysty, czyli tego, który jest do tego stopnia oczarowany tym, na co spogląda, że nieustannie ma przy sobie aparat fotograficzny…

Kadrowy sposób postrzegania rzeczywistości, tak bardzo mi bliski, nie bez związku z towarzyszącymi nam od dawna okolicznościami zszedł na drugi plan i ustąpił miejsca rutynie. Intuicyjnie zaczęłam poszukiwać nowych przestrzeni – takich, które wpuszczą powietrze w usystematyzowaną codzienność. Wiedziałam jednak, że nie odnajdę ich na Rynku Starego Miasta, na Krakowskim Przedmieściu, ani nawet na Nowym Świecie. Wsiadłam na rower, wiernego druha moich miejskich podróży i ruszyłam przed siebie. Warszawa jest niezwykle przyjaznym miastem dla rowerzystów, dlatego jadąc ścieżką rowerową wzdłuż Wołoskiej, już po kilku minutach przejechałam przez Pole Mokotowskie i dotarłam do zabudowy Starej Ochoty. To właśnie na tę dzielnicę spoglądałam ukradkiem z okien taksówek, którymi przemieszczałam się po mieście. Niejednokrotnie, wtedy, kiedy mieszkałam jeszcze na Elektoralnej, korciło mnie aby wybrać się tu na spacer, nigdy jednak nie było mi „po drodze”. Tymczasem, wpatrywałam się w tabliczkę z nazwą ulicy, która swego czasu bardzo mnie zaciekawiła. Ulica Lekarska mieści się na styku dwóch rozległych miejskich arterii, jednak dzięki swojemu położeniu jest skutecznie ukryta przed warszawskim zgiełkiem. Nietrudno dojść do prawidłowego wniosku, że niegdyś mieszkało tutaj wielu lekarzy, a kojąca atmosfera tej uliczki w dalszym ciągu może mieć zbawienny wpływ na zdrowie, przede wszystkim to psychiczne. Krocząc po Lekarskiej nie sposób oprzeć się wrażeniu, że przemieściło się w czasie. Dzieje się tak zapewne za sprawą architektury, utrzymanej w dość charakterystycznym dla dwudziestolecia międzywojennego „stylu narodowym”, ale także dzięki ciszy, tak typowej dla tego miejsca, choć przecież paradoksalnej, biorąc pod uwagę, że znajdujemy się nieopodal centrum Warszawy. Nie da się ukryć, że są takie miejsca, które niosą za sobą tak duży ładunek emocjonalny, że w pewnym sensie przyciągają jak magnes. Moje spojrzenie przyciągnął jeden z segmentów. Nie wiedziałam, z czym wiąże się historia tego konkretnego adresu, dopóki nie opowiedziała mi jej moja Przyjaciółka. To właśnie tu, na Lekarskiej 9 w 1944 Irena Sendlerowa i Jadwiga Piotrowska zakopały kartotekę referatu dziecięcego Rady Pomocy Żydom – tak zwanej Żegoty. Podobno, jabłonka pod którą dokument został ukryty rośnie po dziś dzień. Tego nie wiem, ale jedno jest pewne, nie da się przejść obok tego domu obojętnie, co jest zresztą czytelnym i dość znamiennym dowodem na to, że duch tego miasta wciąż jest żywy, namacalny i właściwie wystarczy zejść na moment z „utartego szlaku”, aby lepiej zrozumieć Warszawę.

Chciałam zatrzymać się na dłużej, choć ulica jest dość krótka, jednak ciekawość poznania reszty dzielnicy okazała się znacznie silniejsza. Skręciłam w Filtrową z zamiarem dojechania tą ulicą aż do Placu Narutowicza, po drodze miałam jednak kilka przystanków. Pierwszy raz hamulec wcisnęłam już na wysokości Sędziowskiej, dalej odkryłam Prokuratorską, Adwokacką, Prezydencką, Trybunalską i jedną z najciekawszych, bo najwęższych ulic – Aplikancką. Całość przypominała dzielnicę znaną z innego miasta i rozmaitych filmów – kolorowe i bajeczne Notting Hill.

Z zachwytem rozglądałam się wokoło mając nadzieję, że przypadkiem uda mi się dojrzeć przechadzającego się nieopodal Hugh Granta, to jednak nie ta bajka… Łaskawie, również tym razem rzeczywistość okazała się o wiele ciekawsza. Mijając ogród jordanowski, w którym rzekomo bawiły się dzieci Piłsudskiego przejechałam obok warszawskich Filtrów (tych samych, w których pracowała Magda Karwowska w Czterdziestolatku) i dotarłam do celu. Moim oczom ukazała się jedna z dwóch najpiękniejszych staro-ochociańskich ulic – ulica Mianowskiego. Uwagę przykuwają tu misternie wykończone, neoklasycystyczne, dwupiętrowe bliźniacze segmenty. Swego rodzaju tajemniczości dodają ogródki, wtrącone na tyłach łukowej zabudowy, które są wizualnym dowodem na to, że dzielnica powstała, jako przedwojenne MIASTO – OGRÓD, stworzone według projektu Ebenezera Howarda. Podobne rozwiązania są mi dobrze znane ze śląskich dzielnic – Giszowca i Nikiszowca, dlatego z sentymentem rozglądam się po okolicy i żałuję, że nie mogę bezkarnie wejść do tutejszych podwórek zarezerwowanych jedynie dla mieszkańców posiadających klucz dostępu. Uwagę przykuwają przedwojenne ogrodzenia i bramy, ale także dbałość o porządek i detale, którymi niezależnie od pory roku są chociażby kwiaty zuchwale zdobiące balkony i parapety poszczególnych mieszkań.

Po chwili wjeżdżam w ulicę Akademicką i jakby intuicyjnie skręcam w sąsiadującą z nią przecznicę – piękną i majestatyczną ulicę Mochnackiego. Kiedy spoglądam przed siebie, próbując ogarnąć wzrokiem jak najszerszą perspektywę ogarnia mnie zachwyt. Czuję wdzięczność – wobec dostępności piękna, które mnie otacza i kiedy myślę, że tego wieczoru nie zaskoczy mnie już nic więcej -nagle- widzę BISTRO, oświetlone ciepłym, złotym światłem. Na zewnątrz rozstawiono marmurowe stoliki osłonięte kremowymi parasolami, przy jednym z nich siedzi ON – mój ulubiony warszawski restaurator, który gotuje „prawie” tak dobrze, jak moja Siostra i wydaje się oczywiste, że skoro On spożywa tutaj swój podwieczorek, to trzeba będzie niebawem odwiedzić to miejsce.

Nie czekam długo i w bistro La Buvette zjawiam się raptem kilka dni później. Często wracam również na Ochotę, stale odkrywając nowe miejsca i zakamarki. Wielokrotnie, bez związku z porą roku i pogodą przyjeżdżam tutaj na „rowerowy spacer”.

Moja Warszawa – po raz kolejny mnie zaskoczyła. Wtedy, kiedy potrzebowałam udać się poza „zdeptane” i poznane dzielnice miasta, pokazała mi swoje nowe, zaskakujące oblicze. Mam świadomość tego, że wciąż jeszcze wiele jest do odkrycia i dopóki tak będzie, to moja przygoda z tym miastem będzie inspirująca. Kiedy myślę o Warszawie, nieustannie wyłania mi się niezwykle rozmaity krajobraz. Można tutaj odnaleźć Paryż, poczuć się jak w Londynie, ale nade wszystko można po prostu zakochać się w Warszawie, tak pięknej i różnorodnej, jak najbliższy Człowiek.