Było to tak: Siedzieliśmy właśnie przy stole jedząc makaron ze szpinakiem, przygotowany wcześniej w kilka minut w mojej kuchni i piliśmy dobrze schłodzone białe wino (wbrew powszechnie panującej opinii, o wyższości czerwonego wina nad białym, to było naprawdę niezłe)… Zaczynałam właśnie kroić domowy biszkopt z kawałkami białej czekolady (szarlotka była następna w kolejce) kiedy Zu zapytała: Słuchajcie, a może wybralibyśmy się wspólnie na Restaurant Week? Czytaj dalej…
Hala Mirowska. Wracam tu co tydzień
Sobotni poranek, centrum Warszawy, Hala Mirowska… Miła Pani w kardiganie koloru oberżyny obraca się do mnie i mówi: Razem to będzie 25,00 zł… – słucham? Ale jak to, za dwa banany, pomarańczę i grapefruita? Przecież to drogo jak na Wylsona (cytuję Warszawiaków mówiących w ten sposób o żoliborskim Pl. Wilsona, a myślących o wszechobecnie panującej w tym mieście drożyźnie) – a no tak to! Jednym słowem: na straganie w dzień targowy takie słyszy się rozmowy! Czytaj dalej…
Plac Grzybowski – znalazłam to, czego szukałam
Nie jest tajemnicą, że po Warszawie bardziej biega się niż chodzi. Miejski pęd życia może poczuć każdy, kto przyjeżdża tu pociągiem, a kiedy z niego wychodzi może odnieść wrażenie, że peron pełni funkcję bieżni. Tutaj biega się nawet po ruchomych schodach, a dokładnie po ich lewej stronie – zawsze dostępnej dla tych szybszych, bardziej spóźnionych i niecierpliwych. Prędkość z jaką porusza się przeciętny mieszkaniec Warszawy można przyrównać do truchtu, od którego zwykle zaczyna się poranny trening. Zasadniczo biega się wszędzie, z celem i bez celu. Wygląda to tak: najpierw przyspieszasz kroku w pogoni za tramwajem i autobusem, później wyprzedzasz przechodniów w nadziei, że uda Ci się przejść na pasach na wciąż jeszcze zielonym świetle. Nagle biegasz w tę i we w tę, niezależnie od potrzeby i jakby w oderwaniu od tego, że przecież jest sobota i Ty nigdzie się nie spieszysz… Czytaj dalej…
Jestem flancowana
Jest taki moment, tuż po wejściu do tramwaju w mieście, które nie jest Twoim miastem, że nagle zdajesz sobie sprawę, że nie masz pojęcia, jak skasować bilet. Nie dość, że ten bilet różni się znacznie od tych, które kupujesz na co dzień, to w dodatku kasownik zupełnie nie przypomina tego, z którego stale korzystasz. Co wtedy robisz? Proste –czytasz instrukcję: „bilet kasujemy paskiem do dołu”… Gdzieś pomiędzy zastanawianiem się, o który pasek chodzi (bo jak na złość paski są dwa – po jednym z każdej strony), a tym czy na pewno wsiadłaś z przyjaciółką do dobrego tramwaju, wreszcie podejmujesz decyzję i wkładasz bilet paskiem, który uznałaś za odpowiedni-do dołu. Zapobiegawczo pytasz jedną z pasażerek, czy tramwaj dowiezie Cię na ulicę Domaniewską i wtedy zdajesz sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy, że do tramwaju właśnie wchodzą kontrolerzy…