Warszawa – miasto, które karmi

Lubicie piątkowe wieczory? Ja też. Jednego z tych upragnionych, wyczekiwanych wieczorów, spotkaliśmy się przypadkiem z moim Kolegą z pracy na przystanku…  Tramwaj nr 17 spóźniał się niemiłosiernie i zupełnie niezrozumiale, biorąc pod uwagę fakt, że zgodnie z rozkładem, w ciągu ostatnich piętnastu minut powinien przyjechać co najmniej pięć razy… Spoglądam na P, który nerwowo zerkał na zegarek. Szczęśliwi czasu nie liczą, ale Ci spóźnieni a i owszem! – Spieszysz się? Zagaiłam rozmowę, żeby dopełnić zapomnianej i niepraktykowanej tradycji small talku… – Tak, za chwilę mam kolację na Koszykowej, a Ty, też jesteś spóźniona? – Nie, na szczęście wyjątkowo będę na czas, kolacje jadam znacznie później – nawet w zimowe wieczory, kiedy zmrok zapada tuż po 15:00…. Oczywiście, że byłam spóźniona, ale po co wtajemniczać w to Kolegę z pracy… W dodatku na przystanku tramwajowym, gdzie nie wiadomo kto słyszy… Zresztą biorąc pod uwagę fakt, jak często spóźniam się do pracy, pytanie miało charakter czysto retoryczny… Jaki jest jednak sens, aby zdradzać komukolwiek, że kolacja co prawda będzie za dwie godziny, ale czas przygotowania do niej wyniesie około 1,5 h? I nie mam tu na myśli przygotowań kulinarnych, bo kolację zjem przecież na mieście…

Czytaj dalej…

Warszawa, która obdarowuje nadzieją

Dojeżdżałyśmy już do Złotych Tarasów, kiedy koleżanka z przerażeniem w głosie zapytała: – chyba nie zamierzasz w tym stanie chodzić po sklepach? Jesteś całkiem chora i nieodpowiedzialna, lepiej zawiozę Cię do domu, powinnaś iść do łóżka… – Nie mogę, mam misję. Muszę znaleźć koszulkę Milika i piłkę nożną marki Adidas – zacytowałam list do św. Mikołaja napisany przez mojego Siostrzeńca w imieniu swoim i młodszego (niepiśmiennego jeszcze) Brata. Co prawda Mikołaj już jakiś czas temu przestał roznosić prezenty, jednak tego dnia podjęłam decyzję o spontanicznym przyjeździe do Katowic z prezentami pozostawionymi przez Świętego dla Chłopców w Warszawie.

– Milik, pierwsze słyszę, gdyby jeszcze chodziło o Lewandowskiego, można by mieć nadzieję, ale Milik? Wiesz chociaż, gdzie można kupić taką koszulkę? Zasadnicza różnica pomiędzy kobietą niewtajemniczoną w meandry piłki nożnej, a taką, która posiada w Rodzinie dwóch niepełnoletnich, za to zagorzałych fanów tej dyscypliny jest taka, że dla tej drugiej Arkadiusz Milik nie jest postacią anonimową! Spojrzałam na moją koleżankę z lekkim politowaniem i odparłam z satysfakcją: – Oczywiście, że wiem, zrobiłam w tej sprawie wywiad środowiskowy, jestem profesjonalistką!

Czytaj dalej…

Warszawa, która leczy

Są takie poranki, kiedy zamiast budzika, budzi Cię świergot ptaków, przytulny szum deszczu, zapach kawy lub czyjś przyjazny głos, który zapowiada, że śniadanie jest już podane do stołu. Oczami wyobraźni widzisz już ten stół, a na nim: świeże pieczywo, bagietki z Placu Zbawiciela, wiejskie masło ze Społem, kawa z kawiarki (lub równie dobra z ekspresu na kapsułki), małe słoiczki z dżemami i jajecznica. Wstajesz i jesz. Tak bywa.

Czytaj dalej…

Warszawa – miasto, które umie słuchać

Zwierzanie się potrzebne jest niektórym z nas, jak zmiana ubrania. Jak zrzucenie z siebie starego i znoszonego, by móc włożyć na jego miejsce takie, które będziemy mogli plamić, brudzić i znaszać (tego bezokolicznika nie jestem pewny gramatycznie) od nowa. Aby jednak zwierzenia nasze wypadły zadowalająco, potrzebna nam jest osoba, która by odpowiednio zwierzenia te odbierała. Bywają bowiem osoby odbierające zwierzenia tak fatalnie, jakby ich w ogóle nie odbierały, i pod koniec seansu stoimy goli, trzymając w ręku wszystko, cośmy z siebie pozdejmowali: marynarkę i spodnie (jeżeli płeć nasza męską jest), bieliznę… i trzęsiemy się z zimna psychicznego, myśląc o tym, że znów w całe to świństwo duszę naszą odziać będziemy musieli. Jeżeli więc, tak jak ja, posiada się Ciocię Mizerię, która rewelacyjnie odbiera zwierzenia, nie żal nakładu, niewielkich zresztą, kosztów i trudu, by udać się raz choćby na czas jakiś do jej podmiejskiej posiadłostki i zwierzyć się tam gruntownie. Ciotka Mizeria jest wdową po generale w stanie spoczynku. Już podczas spoczynku wynalazł generał maszynę do krajania cegły na pół, w przekonaniu, że domek z połówek cegieł, który zamierzał sobie zbudować, będzie o połowę tańszy. W rezultacie zdołał zbudować jedynie pół domku i zmarł z braku funduszów na drugą połowę i z rozpaczy, że tak się pomylił w swoich kalkulacjach. Wdowa po generale mieszka więc obecnie w półdomku, co ma tę dobrą stronę, że połowę czasu, którą pochłonęłoby utrzymywanie w porządku i czystości całego domku (ciotka nie ma żadnej pomocy), ma wolną i może z niej korzystać według swego uznania, między innymi wysłuchując zwierzeń ludzi bliskich.

-Dobry wieczór Ciociu. Po drugiej stronie telefonu, na chwilę zapadła cisza. –Zosiu, mam nadzieję, że Cię nie obudziłam? Dochodziła już 23:30, koniec niedzieli zapowiadał rychły początek kolejnego tygodnia. Byłam zmęczona, ale nie spałam. – Chciałam zapytać, czy może nie wybrałabyś się jutro z nami do teatru? W takich chwilach podejmuje się decyzję bez chwili namysłu:- Do teatru? Zawsze! Zwłaszcza jutro, zwłaszcza z Wami!

Pamiętam, że kiedy przyjechałam do Warszawy, to właśnie Oni –Ciocia i Wujek – odebrali mnie z dworca. Potem razem pojechaliśmy do ich domu, który przez dwa następne tygodnie stał się namiastką mojego własnego. To właśnie z nimi kilka dni później celebrowałam swoje urodziny. Czułam, że nie jestem sama. Od tamtego momentu minęły prawie cztery lata!

Tymczasem, siedzieliśmy obok siebie, w pierwszym rzędzie jednego z moich ulubionych teatrów na Ochocie – trochę jak widzowie, a trochę jak goście. Na scenie pojawiła się Magda Umer – Ciocia Mizeria – a w tle pobrzmiewał powitalny, radiowy głos Wojciecha Manna: „Proszę Państwa, już za chwilę w zaświatach, we wspaniałym towarzystwie, obchody swoich urodzin rozpocznie Jeremi Przybora”. Wielki Jeremi, Mistrz Przybora! Wsłuchałam się w te słowa… i na chwilę na nich zatrzymałam. Zamknęłam oczy i chcąc nie chcąc pozazdrościłam Jubilatowi wspomnianego Towarzystwa. Pomyślałam o Niej – o Tej, której najbardziej lubiłam się zwierzać. Rytuał zawsze był taki sam: poranek; zamknięcie drzwi na klucz; wybieranie numeru i niecierpliwe czekanie na połączenie, przy czym czas oczekiwania zawsze kończył się tuż przy drzwiach wejściowo – wyjściowych mojej kamienicy Zdążyłam je zaledwie lekko uchylić, a po drugiej stronie słuchawki witała mnie już gotowość do słuchania, wspólnego przeżywania, radzenia i interpretowania rozmaitych zdarzeń z mojego życia wziętych. Porannym rozmowom pewnie nie byłoby końca, gdy nie wpojona właśnie przez Nią zasada, że w tramwaju nie rozmawia się przez telefon. A potem praca, wiadomo… i to czekanie aż do wieczora, żeby można było znowu pogadać. I tak w kółko, codziennie. Do czasu.


W pewnym momencie na scenie pojawia się Mumio, w swoim niezastąpionym i bezkonkurencyjnym składzie. Przyjechali tu prosto ze Śląska, żeby celebrować wigilię urodzin Mistrza, w teatrze, który dla mnie samej ma szczególne znaczenie.
Dzień przed wprowadzeniem do swojego warszawskiego mieszkania, wracałam z pracy tramwajem (zaczynam podejrzewać, że ten środek transportu odgrywa w moim życiu rolę niebagatelną – wszystko dzieje się w nim, albo wokół niego). Wyjątkowo wysiadłam na Nowowiejskiej, żeby przesiąść się we wskazaną przez Ciocię 15—tkę. I właśnie wtedy zadzwoniła moja Przyjaciółka. – Zosiu, czy mogę spontanicznie przyjechać do Ciebie na weekend, zrobiłybyśmy parapetówę? W tamto majowe popołudnie poczułam się taka szczęśliwa, choć niestety wiedziałam, że muszę odmówić. – Przyjeżdżają do mnie Rodzice, będziemy urządzać mieszkanie, a ja jadę do Och Teatru. Na Świąteczne Przedstawienie. Świąteczne Przedstawienie w maju, śmiesznie, co? To przedstawienie, tamten wieczór, tamta perspektywa i ten maj ciepły i bezpieczny, na trwałe rozbudziły moją sympatię do Och-u. Od tamtej pory byłam tam wiele razy, jednak trzeba przyznać, że ten, był absolutnie wyjątkowy. Podwójna owacja na stojąco mówi sama za siebie. No właśnie – mówi, bo spektakl dotyczył rozmowy.

Ciekawe, bo nagle zdałam sobie sprawę ile rozmów w tym mieście przeprowadziłam. Ile wysłuchałam, ilu byłam świadkiem. Zupełnie tak, jak gdyby to miasto było przyjacielem, albo raczej przyjaciółką? Coś w tym jest… Warszawa umie słuchać. Oczywiście nie sama, robi to za pośrednictwem wyjątkowych Ludzi, których można tu spotkać…

Najmilsza chwila poranka

Cukiernia cała w bieli, z białymi zasłonkami, krzesełkami i stolikami. Bielutkie panienki pachną śmietanką. Mowa ich gładka i życzliwa, a oczy czernieją niczym rodzynki w bułce. –Czekolada dla Pana? – i już czekolada tchnie na stoliku gorącą parą, obok zaś wafel –jak weźmiesz go do ust, to choćby umierać: lepiej ci nigdy w życiu nie będzie. Marysia biega i nie wie, że przy stoliku siedzi jej przyszły mąż. Bo i nikt tego nie wie, prócz kandydata Karola… Niesłychane, że był w Warszawie taki czas, kiedy kandydata na męża można było spotkać w cukierni…

Czytaj dalej…

Małe Włochy w dużym mieście

Kiedy myślę o celebracji życia, w naturalny zupełnie sposób widzę siebie we Włoszech. Jednak nie zawsze można być przecież we Włoszech… Zwłaszcza, w tych momentach, kiedy jest się akurat w pociągu relacji Katowice – Warszawa Centralna, z poprzedzającą podróż pobudką o piątej nad ranem i marzeniem o mocnej kawie. No właśnie, marzenia! – mają to do siebie, że w przeważającej części, w mniejszym lub większym stopniu, z takim, czy z innym skutkiem, można je realizować. I tak na przykład wysłanie sms’a z pociągu, może poskutkować iście włoskim espresso, czekającym na Ciebie w pracy.

Czytaj dalej…

W samym sercu Żoliborza

Kto by pomyślał, że można zakochać się w sklepie mięsnym? Słyszałam, że ktoś zakochał się kiedyś stojąc w kolejce po pięćdziesiąt deko truskawek, ale żeby w sklepie mięsnym? A jednak!. Ci spośród Was, którym wydaje się teraz, że będzie to banalna historia o miłości do kotleta schabowego, są w błędzie. Ale są pewnie i tacy, którzy dobrze wiedzą, gdzie zabiorę Was tym razem…

Czytaj dalej…

Senatorska 38

Podobno trzy pierwsze sekundy podczas spotkania, zupełnie wymykają się spod kontroli naszego mózgu. W tracie tych trzech sekund, zwykle pada imię i nazwisko nowo poznanej osoby i jeśli nie zostanie przez nią choć raz powtórzone, na zawsze pozostaje dla nas tajemnicą. Niestety do dziś nie jestem wstanie przytoczyć nazwiska Przewodnika, z którym zwiedzałam jeden z warszawskich obiektów – pamiętam jednak, że sposób w jaki opowiadał był niezwykle interesujący.

Czytaj dalej…

Teatr najlepszy na świecie

Legenda głosi… Wróć! – Legendarna Postać głosi, że był taki wieczór (z tego, że był chłodny należy wnosić, że działo się to jesienią, może nawet zimą, choć z drugiej strony, biorąc pod uwagę, to co w tej chwili dzieje się za oknem, równie dobrze mogło być to lato…), kiedy Jeremi Przybora oglądał telewizję! W pewnym momencie, zadzwonił do swojego syna –jednego z czołowych specjalistów w dziedzinie reklamy i poprosił, żeby Ten, jak najszybciej włączył telewizor na wskazaną stację… Jesteście ciekawi, co wówczas nadawano? Być może była to Pani Serwusowa; Lutownica, ale nie pistoletowa, tylko taka kolba; może Francuska piosenka lub Piosenka o sokole? Nie wiadomo, jedno jest pewne – tamtego, pamiętnego wieczoru Jeremi Przybora, oglądając  zupełnym przypadkiem, występ artystyczny grupy teatralnej Mumio, wyznał swojemu synowi, że już od dawna nic tak bardzo, a zarazem inteligentnie go nie rozśmieszyło…

Czytaj dalej…